Bartosz Żurawiecki: Co Ty wiesz o komunie?
Nominowana właśnie do Europejskich Nagród Filmowych *„Barbara”Christiana Petzolda* zapewne nie będzie u nas przebojem frekwencyjnym. I to nie tylko dlatego, że zdecydowanie bliżej temu dziełu do polskiego kina moralnego niepokoju niż do hollywoodzkiego kina akcji. Ważny jest także ton, w jakim mówi się tutaj o czasach komuny. Ani on martyrologiczny, ani komediowy.**
05.11.2012 01:10
W naszych filmowych opowieściach o PRL-u głównie macha się biało-czerwoną flagą i ciąga po ekranie trupa Janka Wiśniewskiego. Przesłanie owych dzieł strzelistych jest proste: system był zły, wredny, obcy narodowi, ale my – prawdziwi Polacy, barwne ptacy i chwaty nad chwaty – pozostaliśmy czyści, nietknięci i heroiczni. Inna metoda to pokazywanie komuny w konwencji komedii absurdu, jako nieszkodliwego w gruncie rzeczy rezerwatu, w którym trochę było straszno (niczym w wesołomiasteczkowym zamku grozy), lecz głównie śmieszno. Tymczasem Petzold nie mitologizuje nieodległej historii, nie przerabia jej też na nostalgiczne gadżety. Jesteśmy bowiem nie w Polskiej Republice Ludowej, lecz w Niemieckiej Republice Demokratycznej. Krainie marazmu, konformizmu, uległego milczenia. Próżno szukać tu objawów romantycznej gorączki czy cwaniackich zagrywek.
Akcja rozgrywa się na początku lat osiemdziesiątych XX wieku, czyli wtedy, gdy u nas trwał tzw. karnawał Solidarności. Niemiecka wieś jest jednak spokojna, choć to spokój pozorny, wynikający ze strachu, posłuszeństwa i poczucia beznadziei, a nie z równowagi ducha. Żadne echa buntu tutaj nie docierają, ale dociera tytułowa bohaterka, lekarka (w tej roli także nominowana do europejskiej nagrody Nina Hoss), która musiała się czymś narazić władzy, bowiem została zesłana z Berlina na głęboką prowincję północnych Niemiec. Ona jedna – nieżyczliwie zresztą przyjęta przez nowych kolegów i nowe koleżanki – jest tutaj istotą nieco niepokorną. Ona jedna stara się nie zginać karku. O, przepraszam! Jest jeszcze druga nieposłuszna kobieta. Dziewczyna właściwie. Uciekinierka z domu poprawczego. Nic dziwnego, ze Barbara weźmie ją pod swoje skrzydła.
W opresyjnych warunkach ciągłych rewizji i przesłuchań uskutecznianych przez niezmordowaną Stasi, nasza bohaterka podejmować będzie wybory etyczne, zawodowe, życiowe. Wybory nieefektowne, często dla niej samej niekorzystne. Nikt jej za odwagę nie pochwali ani medalem nie nagrodzi. Ni wtedy, ni po zjednoczeniu.
Muszę jednak przyznać, że od fabuły (jako rzekłem wyżej, nieco przypominającej niegdysiejsze kino moralnego niepokoju z jego czarno-białymi podziałami, mozolnie tutaj zamazywanymi) ciekawszy jest w filmie Petzolda ten tak zwany klimat. Ciężka atmosfera komuny przełamywana nielicznymi chwilami wytchnienia i prawdziwego spokoju, który Barbara znajduje na „łonie przyrody”. Ale na szczególną uwagę zasługują świetne sceny konfrontujące Niemców enerdowskich z ich rodakami mieszkającymi po przeciwnej stronie muru. Erefenowski samochód budzi niezdrową ekscytację obywatela posiadającego wysłużonego trabanta. Marząca o półkach uginających się pod kolorowymi produktami panna kartkuje z wypiekami na twarzy przemycony przez Łabę katalog domu towarowego. To - jakże prawdziwe! – spojrzenie wstecz (tak, ja też pamiętam te czasy, gdy nawet plastikowa torba z zachodniego supermarketu traktowana była u nas niczym relikwia) budzi nader gorzkie refleksje. To o co my wtedy walczyliśmy? Za czym tak naprawdę tęskniliśmy? Za
wolnością czy za nieograniczoną konsumpcją? Obawiam się, że…
„Barbarę” – opowieść o kobiecie wolnej duchem - warto obejrzeć choćby po to, by uświadomić sobie, że jedno z drugim nie jest tożsame.