Chris Pratt: „Jak to dobrze się stało, że kiedyś złamałem nogę” [WYWIAD]
Jeszcze kilka lat temu był serialowym aktorem z nadwagą. Dzisiaj Chris Pratt ma status supergwiazdy, kojarzonej z przygodowym kinem akcji za sprawą głównych ról w takich przebojach jak „Jurassic World” czy „Strażnicy Galaktyki”. Od 25 grudnia w polskich kinach grany jest film „Pasażerowie”, w którym Pratt wystąpił u boku Jennifer Lawrence. W rozmowie z naszą amerykańską korespondentką, Yolą Czaderską-Hayek, aktor zdradził, dlaczego tak często widujemy go w filmach science fiction, co go łączy z Norwegią i dlaczego złamanie nogi w dzieciństwie zaważyło na jego karierze.
Yola Czaderska-Hayek: Ostatnio masz szczęście do filmowej fantastyki. „Strażnicy Galaktyki”, „Jurassic World”, teraz „Pasażerowie”. Czyżbyś był fanem kina sf?
Chris Pratt: Uwielbiam fantastykę! Szczególnie za to, że w obrębie tego nurtu można opowiadać historie, które nie mogłyby się zdarzyć nigdzie indziej. Weźmy choćby „Pasażerów”. Mamy dwoje ludzi w obcym środowisku, zdanych tylko na siebie. Mogłabyś powiedzieć, że akcja filmu równie dobrze mogłaby toczyć się na bezludnej wyspie, w górach, na pustyni po katastrofie samolotu albo w więzieniu. Ale w tym przypadku jest inaczej. Dzięki fantastyce dodajemy do fabuły dwa istotne elementy. Po pierwsze, rzecz dzieje się w przyszłości, kiedy możliwe jest podróżowanie w stanie hibernacji. Po drugie, istnieją statki kosmiczne rozwijające połowę prędkości światła. Dzięki temu są w stanie docierać do odległych układów planetarnych, gdzie istnieją warunki zbliżone do ziemskich, umożliwiające założenie tam kolonii. I teraz, w momencie, gdy bohaterowie zostają wybudzeni, okazuje się, że są jedynymi przytomnymi osobami na pokładzie, a przed nimi jeszcze 90 lat rejsu. To zupełnie inna sytuacja niż w przypadku pustyni czy bezludnej wyspy. Oczywiście nie będę mówił, co się stanie dalej, bo chcę, aby wszyscy poszli do kina na „Pasażerów” (śmiech). Ale właśnie za to kocham fantastykę: że pozwala nam opowiadać o sytuacjach, które nigdy nie mogłyby się zdarzyć w naszym, prawdziwym świecie.
W „Strażnikach Galaktyki” także latasz w kosmosie. Jak porównałbyś obydwa filmy?
Są pewne podobieństwa, ale sprowadzają się chyba głównie, jak sama mówisz, do kosmosu. „Strażnicy” to wariacka, kolorowa zabawa. Natomiast „Avalon” – statek, którym podróżują bohaterowie „Pasażerów” – to miejsce zupełnie innego typu. Piękne, sterylnie czyste, ale jednocześnie zimne, opuszczone i niegościnne. Przypomina trochę centrum handlowe, jakie mogłoby powstać w przyszłości. Poza tym w „Strażnikach” pojawiają się inne rasy, inne cywilizacje, a tutaj w centrum całej historii są ludzie, oprócz nich nie ma w kosmosie nikogo. Znów nie chcę zdradzać za wiele, ale zagrożenia, jakie spotykają bohaterów filmu, biorą się z czynnika ludzkiego. Nie stoją za nimi żadni kosmici. Aha, no i najważniejsza różnica: w „Pasażerach” gram zwykłego człowieka, nie mam żadnych nadzwyczajnych mocy.
We współczesnym kinie, szczególnie spod znaku science fiction, obok aktorów coraz częściej pojawiają się animowane komputerowo postacie. Jak sobie radzisz w takich scenach, kiedy musisz mówić do kogoś, kogo tak naprawdę obok ciebie nie ma?
Faktycznie, w moich ostatnich filmach sporo mam do czynienia z animacją, więc nabieram coraz większego doświadczenia. Na szczęście technika niesamowicie idzie do przodu i dziś grafika komputerowa jest w stanie wyczarować nieprawdopodobne cuda. Także animatorzy nabrali już wprawy. Dziesięć, piętnaście lat temu, kiedy efekty komputerowe dopiero zaczynały być modne, realizatorzy animowali wszystko, co tylko się dało. Postacie, tło, przedmioty… I wyglądało to tragicznie. Widać było, że aktorzy grają na pustej scenie, kompletnie bez kontaktu z tym, co potem dorysowano im na ekranie. Teraz jest inaczej. Filmowcy sporo się nauczyli i teraz starają się, aby w komputerze tworzyć jak najmniej. Tendencja jest nawet przeciwna: jak najwięcej elementów planu, czy to dekoracje, czy rekwizyty, istnieje w rzeczywistości. Można ich dotknąć, można je zobaczyć. W komputerze dorysowuje się tylko niezbędne minimum. Wyłącznie to, czego naprawdę nie da się stworzyć fizycznie. Weźmy przykład z „Pasażerów”: całe to wnętrze ogromnego liniowca, wszystkie te puste sale i korytarze, po których chodzą bohaterowie, zbudowano naprawdę. Trzysta metrów długości, cztery piętra wysokości, całe mnóstwo reflektorów… W życiu nie widziałem takich dekoracji! Nawet roboty były prawdziwe. To był ogromny wysiłek, ale moim zdaniem się opłacił. Zupełnie inaczej gra się w prawdziwym wnętrzu niż w pustej sali, gdzie człowiek musi sobie wszystko sam wyobrazić.
Przez cały film przewija się motyw samotności, wymuszonej lub z wyboru. Czy przeszkadza ci, kiedy jesteś skazany tylko na własne towarzystwo?
Lubię pobyć przez jakiś czas sam, nie jest to dla mnie żaden problem. Czasami nawet tego potrzebuję. Odciąć się od wszystkiego, wyjechać gdzieś na odludzie, pochodzić po lesie, połowić ryby… Przy takim trybie życia i pracy, jaką mam, takie przerwy są absolutnie konieczne. Uwielbiam móc w spokoju cieszyć się przyrodą i nie musieć się nigdzie spieszyć. Z drugiej strony jednak wiem, że gdyby ta samotność została mi w jakiś sposób narzucona, na pewno by mi to przeszkadzało. W końcu nie bez powodu przetrzymywanie człowieka w izolacji, bez kontaktu z innymi, uchodzi za jedną z najgorszych form kary. Dlatego nie mam nic przeciwko samotności, ale na krótki czas i wyłącznie wtedy, gdy mam na to ochotę.
Jennifer Lawrence opowiadała, że na planie stałeś się kimś w rodzaju nieformalnego lidera, kiedy w kryzysowej chwili udało ci się dodać ekipie sił do dalszej pracy. To prawda?
To był rzeczywiście trudny moment. Wszyscy mieliśmy za sobą wielogodzinną harówkę i dosłownie padaliśmy na twarz. Morten [Tyldum, reżyser „Pasażerów” – Y. Cz.-H.] to prawdziwy perfekcjonista i na planie nie uznaje kompromisów. Każdy musi pracować na najwyższych obrotach, musi dać z siebie wszystko. W pewnej chwili ludzie naprawdę mieli już dosyć. Zobaczyłem, że sytuacja wygląda źle i jeśli czegoś się z tym nie zrobi, to cała nasza robota pójdzie na marne. Pomyślałem więc, że to idealny moment, żeby dodać wszystkim otuchy i przekonać do tego, by jednak wytrzymali jeszcze trochę. Jasne, nie było łatwo, ale film, który kręciliśmy, był dla mnie bardzo ważny i zależało mi na tym, aby nakręcić go jak najlepiej. Więc po prostu wyszedłem na środek i odwaliłem przemówienie. Nie uważam, aby to był jakiś wielki wyczyn, ale podczas tych paru lat pracy na planie zdążyłem nauczyć się jednej rzeczy: nastawienie bywa zaraźliwe. Jeśli masz do czynienia z kimś, kto nie cierpi swojej roboty i wykonuje ją na odwal się, to nie ma siły, za chwilę ten stan udzieli się wszystkim. A wtedy kręcenie filmu staje się mordęgą. Wiem coś o tym, byłem w takiej sytuacji już parę razy. Dziękuję uprzejmie, nie mam najmniejszej ochoty tego powtarzać. Dlatego wychodzę z założenia, że jako odtwórca głównej roli mam obowiązek dbać o atmosferę na planie i w razie potrzeby podnosić morale całej ekipy.
Sprawiasz wrażenie niezmordowanego. Co cię napędza?
Kawa. A poza tym jeśli angażuję się w jakiś projekt, to przede wszystkim dlatego, że w niego wierzę. Gotów jestem pracować do upadłego i nie czuję wtedy zmęczenia. To właśnie mnie napędza.
W ciągu ostatnich paru lat nagle zrobiło się o tobie straszliwie głośno. Ale kiedy właściwie podjąłeś decyzję, że zostaniesz aktorem?
Pamiętam jak dziś, miałem 19 lat, to było na Hawajach. Pewna aktorka kompletowała obsadę do filmu, który jednocześnie reżyserowała. Zgłosiłem się na zdjęcia próbne, to był mój pierwszy raz. W połowie przesłuchania kobieta przerwała mi, mówiąc: „Dobry jesteś, nadajesz się”. Zapytałem, czy zdjęcia będziemy kręcić na Hawajach. Ona na to: „Nie, pracujemy w Los Angeles”. Mina mi zrzedła, przyznałem się, że nie stać mnie na podróż do Los Angeles. Odparła: „Zabierzemy cię samolotem, skarbie” (śmiech). I wtedy wiedziałem, że to jest właśnie przełomowy moment w moim życiu. Od tej chwili nic już nie będzie takie samo. Ziemia zatrzęsła mi się pod stopami – dosłownie, miałem wrażenie, jakby pode mną przesuwały się płyty tektoniczne. Zdążyłem tylko pomyśleć: „Jak to dobrze się stało, że kiedyś złamałem nogę”.
Słucham?
Kiedy miałem siedem lat, złamałem nogę, i to dość paskudnie, w paru miejscach. Moich rodziców nie stać było na porządny szpital, więc kość udowa kiepsko się zrosła. Dlatego później, w college’u, nie uprawiałem sportu, przez co moje życie potoczyło się zupełnie innym torem. Dzięki temu właśnie trafiłem na to przesłuchanie na Hawajach. Gdybym zamiast tego skupił się, powiedzmy, na grze w piłkę, nie byłoby mnie dziś tutaj. Oczywiście wtedy, jako mały chłopak z nogą w gipsie, nie mogłem wiedzieć, co przyniesie mi przyszłość. Mogłem co najwyżej pocieszać się myślą: „Teraz wszystko jest do kitu, ale kto wie, może za jakiś czas jeszcze będziesz dziękował losowi za ten wypadek”.
Po matce masz norweskie pochodzenie. Teraz pracowałeś z reżyserem z Norwegii. Czyżbyś nareszcie zaczynał odkrywać ten kraj?
Przyznaję się od razu, że wciąż jeszcze nie byłem w Norwegii. Bardzo chcę ją odwiedzić, bo to w końcu ojczyzna moich przodków. Ktoś z mojej rodziny zadał sobie sporo trudu i narysował nasze drzewo genealogiczne, które sięga aż do XVIII wieku. Za każdym razem, gdy na nie patrzę, myślę sobie: najwyższa pora pojechać! Postanowiłem, że do Norwegii wybiorę się na urodziny. Akurat 21 czerwca przypada letnie przesilenie, słońce wtedy w ogóle nie zachodzi. To musi być coś czadowego, imprezować 24 godziny bez przerwy, kiedy ciągle jest dzień (śmiech). No a przy okazji poszukałbym również swoich rodzinnych korzeni. Taki mam plan.
Razem z żoną [Anną Faris – Y. Cz.-H.] niemal bez przerwy gracie w filmach. Czy wasz syn zdaje sobie sprawę, jakich ma sławnych rodziców?
Nie, Jack ma dopiero cztery lata. Jeszcze na to za wcześnie. Niestety, przez to, że mam taki, a nie inny zawód, nie mogę codziennie być przy nim. I przyznaję, że to mnie smuci. Ale dzięki zdobyczom techniki mogę codziennie z nim rozmawiać, widzieć go i w jakiś sposób wynagrodzić mu swoją nieobecność. Na szczęście nie żyjemy sto lat temu, kiedy listy szły do adresata miesiącami, a bywało, że nie dochodziły wcale. Mam nadzieję, że uda nam się zapewnić Jackowi wspaniałe, godne życie. I że zawsze będziemy przy nim, nawet jeśli nie fizycznie, to przynajmniej duchowo. Mimo obecnych trudności staram się nauczyć syna wszystkiego, co umiem, aby odnalazł jakoś swoje miejsce na świecie. No i dzięki temu, że komunikujemy się dzięki tym wszystkim elektronicznym gadżetom, niedługo nauczy się obsługiwać je lepiej ode mnie (śmiech). No, poważnie, mam 37 lat i na niektórych rzeczach za cholerę się nie znam, a czterolatek chwyta wszystko! Szczególnie chciałbym mu przekazać, by skupiał się na pozytywach, na tym co mu się udało, a nie zamartwiał tym, czego nie osiągnął. Chcę go po prostu dobrze wychować.
Jak zamierzacie spędzić święta?
Nie możemy się już doczekać, kiedy spakujemy walizki i pojedziemy do domu. Mieszkamy na wyspach San Juan, niedaleko granicy z Kanadą. Podejrzewam, że w którymś momencie wybierzemy się całą rodziną do Victorii [chodzi o miasto w Kanadzie – Y. Cz.-H.], aby popatrzeć na dekoracje. Na pewno rozpalimy wielkie ognisko, wyłączymy telefony, ubierzemy choinkę, przystroimy dom… No a potem zobaczymy, czy Jack był w tym roku grzeczny i czy Mikołaj przyniesie mu mnóstwo prezentów (śmiech). To się jeszcze okaże.