Dziewięć żywotów kota
Skąd bierze się kryzys? Jest efektem podległości i przyzwyczajenia do spełniania obowiązków, a nie stawiania żądań.
To jedna z teorii mogących się narodzić na przecięciu intymnych refleksji widza i narracji "Mistrza" (2012) – najnowszego filmu Paula Thomasa Andersona. Z jednej strony film jest zbyt doskonały, by silić się na rozbieranie go na czynniki pierwsze i badanie zachodzących między nimi reakcji pod mikro-krytyko-skopem. Z drugiej strony "Mistrz" domaga się jednak analizy i interpretacji przeprowadzonej we wręcz freudowskim stylu jak sen, który ma znacznie głębsze znaczenie niż może się nam wydawać tuż po przebudzeniu.
Skąd wziął się, tak popularny dziś, i eksplorowany w amerykańskim kinie kryzys męskości? Wielu socjologów przyzwyczaiło filmowców do szukania jego korzeni w pejzażu powojennej Ameryki lat pięćdziesiątych. Anderson, którego nie bez pardonu uznaje się za portrecistę Stanów Zjednoczonych, w prologu "Mistrza" także umieszcza więc nawiązanie do wspomnianego okresu. Mężczyźni wracali wówczas z frontu drugiej wojny światowej i kiedy stawali we frontowych drzwiach swoich domów często okazywało się, że o realnym powrocie nie może być mowy. Zbyt silna jest w nich agresja, zbyt wielki lęk przed rzeczywistością, za dużo obaw przed wzięciem odpowiedzialności za swoje własne życie. Brak rozkazów równał się brakowi sił do podejmowania działania na własną rękę. Takim bohaterem jest też andersonowski Freddie (Oscarowa rola Joaquina Phoenixa!). Reżyser "Mistrza" nie ogranicza się jednak do hołdowania statystykom i ubierania w nowy kostium starych społeczno-kulturowych teorii. Zagłębia się w daleką przeszłość i wyciąga na wierzch wszystko, co zamiecione pod dywan, wyniesione na strych i zakopane w piwnicy.
Metafora domu nie jest w tym kontekście jedynie grą słów – to jedna z najważniejszych elementów filmowego świata przedstawionego. Niestabilny emocjonalnie, niezwiązany z nikim, nie mogący znaleźć dla siebie miejsca w nowym świecie Freddie przez przypadek trafia pod dach Lancastera Dodda (znakomity Philip Seymour Hoffman)
. Pisarz, filozof, badacz i analityk – mężczyzna, który sam określa się wieloma imionami pisze już kolejną książkę i sukcesywnie prowadzi psychoanalityczne z natury badania nad reinkarnacją. Freddie go fascynuje, jest smacznym kąskiem. Czy będzie gorzkim rozczarowaniem? A może zbyt typowym pacjentem, który ma zbyt klasyczne lęki i za łatwo poddaje się psychologicznej manipulacji? Mistrz (Lancaster) naucza, że błędy popełnione w teraźniejszości są reminiscencjami pomyłek, na jakie pozwoliliśmy sobie w poprzednich wcieleniach. Dotarcie do tego, co pierwotne, co w psychoanalizie zwane Realnym, doprowadziłoby jednak do
wstrząsu i rozpadu oswojonego świata.
W filmie Paula Thomasa Andersona do takowej destabilizacji nigdy nie dochodzi. W stworzonym przez niego, filmowym świecie też nie ma luk, pęknięć ani niedociągnięć. Wchodzimy w niego, trochę niepewni, co dalej. Stawiamy pytania, ale nie dostajemy odpowiedzi. Gdyby zadać Andersonowi pytania wprost, zapewne odrzuciłby piłeczkę pytając: „A co ty myślisz?”. Mam wrażenie, że ocieramy się o tajemnicę, której rozwiązanie należy do nas i nikt nigdy nie powie nam, czy wybraliśmy właściwe. Mistrzem nie jest zaś żaden z jego bohaterów, ale sam reżyser. Jego najnowszy film nie jest spektakularny i wielowątkowy jak „Magnolia” (1997) ani bezkompromisowy jak „Aż poleje się krew” (2007); jest skromny i w tym tkwi jego siła. Ego Andersona nie jest rozbuchane, reżyser nie boi się więc zostawić pola do popisu widzom. Będą
rozważać swoją codzienność, cofną się w przeszłość czy wspomną minioną przyszłość? Ta ostatnia opcja wydaje się najbardziej pociągająca.
Jest niemożliwa? W powieści Lewisa Carolla „po drugiej stronie lustra Alicja spotyka Białą Królową, która żyje w odwróconym świecie, mającym „jedną wielką zaletę: pamięć działa w obie strony. – Jestem pewna, że moja działa tylko w jedną stronę – zauważyła Alicja. – Nie jestem w stanie zapamiętać rzeczy, które się jeszcze nie wydarzyły. – To bardzo nędzny rodzaj pamięci, taki, który działa tylko w przeszłość – zauważyła Królowa…” W jednej z piękniejszych filmowych scen Freddie biega między ścianą a oknem i bije się z własnymi skojarzeniami, wspomnieniami i fantazjami. Wygrywa jednak dopiero, gdy zaczyna rozumieć, że sekret nie polega na odbijaniu się od okna, ale na spojrzeniu na świat rozciągający się za szybą, na zatarciu granic.