RecenzjeFacet do wzięcia

Facet do wzięcia

Kiedy szukam w pamięci nazwiska reżysera „Trenera bardzo osobistego“ – Gabriela Muccino – momentalnie zderzam się ze wspomnieniem filmu „Siedem dusz“ (2008) – historii o mężczyźnie, który musiał przejść przez koszmar, żeby nauczyć się podejmować moralnie jasne decyzje. „Trener...“ wydaje mi się swoistą – bo komediową – wariacją na analogiczny temat. George Dryer (Gerard Butler) jest byłym piłkarzem, którego życie pozornie skończyło się wraz z zejściem z boiska. Opuściła go żona, syn ma pretensje, bo rzadko się widują, a dług na karcie kredytowej przekroczył już granice rozsądku. Tym, co pozostało George’wi z dawnych lat jest jednak nie tylko uroda, ale i świadomość, że życie – podobnie jak piłka nożna – to gra zespołowa, więc z problemami najlepiej radzić sobie w towarzystwie.

Świetnie się składa, kiedy wokół roi się od pięknych kobiet. Jest gorzej, gdy zdamy sobie sprawę, że George musi się wyplątać z sideł adoratorek, bo walczy tylko o względy swojej byłej żony i miłość syna. Nie idzie mu to łatwo w towarzystwie trzech ponętnych matek w średnim wieku (Catherine Zeta-Jones, Uma Thurman i Judy Greer), które lgną do niego niczym muchy do miodu. Trudno się dziwić. Z wielkiego przegranego George nagle przeistacza się w łakomy kąsek. Ani odrobinę nie przypomina dramatycznej postaci zapaśnika wykreowanego przez Mickeya Rourke w filmie Darrena Aronofsky’ego. Upodlenia George doświadcza tylko w pierwszej scenie, potem znów wkracza na boisko i jako trener zaczyna brylować w grupie dziesięcioletnich dzieciaków tworzących lokalną drużynę piłkarską. Muccino stosuje w swoim filmie chwyt świetnie znany fanom „Szklanej pułapki“ (1988) – zmusza swojego bohatera do dokonania rzeczy niemożliwej (tu doprowadzenia drużyny do zwycięstwa), która będzie legitymizowała jego prawo do powrotu na łono
rodziny.

„Trener...“ w żadnym wymiarze nie jest jednak filmem o piłce nożnej (bo jeśli mowa tu o sporcie, to chodzi tylko o zaliczanie panienek). Muccino opowiada raczej o tworzeniu wizerunku, a to rzecz dużo bardziej uniwersalna. Wykorzystuje typową, hollywoodzką matrycę filmu rodzinnego, by opowiedzieć o mężczyźnie, który dojrzewa do bycia ojcem i mężem oraz o kobiecie uczącej się wybaczać zdrady i słabości. „Trener...“ jest jednym z tych filmów, które wyrosły na potrzebie pielęgnowania tradycyjnych wartości i klasycznego modelu rodziny. Pod tym względem historia Muccino przypomina cukierkowe filmowe produkcje sygnowane hollywoodzką marką już w latach trzydziestych – historie z białym domkiem na przedmieściach i zabawną rodzinną intrygą, która finalnie prowadziła jej członków do powtórnej, tym razem realnej stabilizacji.

Filmy owe były wówczas realizowane głównie z myślą o tworzeniu spójnej wizji szczęśliwego społeczeństwa. Czy dziś znów potrzebne są tego typu działania? Czy „Trener…” jest odpowiedzią Muccino na produkowane na gruncie niezależnym filmy o niechęci do małżeństwa i niedojrzałych trzydziestolatkach, którzy nie potrafią się zaangażować? Czy „Trener...“ to autentyczny głos w dyskusji czy tylko oparty na schematach film na niedzielne popołudnie? Warto odpowiedzieć sobie na to pytanie samemu.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)