Jeśli miałbym wymienić jedną tylko zaletę studia Troma, byłaby nią nieczęsta dziś umiejętność trafnego wyśmiewania popkultury. Ta niezależna, niskonakładowa firma zajmująca się produkcją i dystrybucją kina exploitation wsławiła się swego czasu przebojami o wiele mówiących tytułach: „Surfujący naziści muszą umrzećumrzeć”, „Zemsta toksycznego mutanta” czy „Tromeo i Julia”.
Produkcje Tromy, zrealizowane za małe pieniądze, głównie z udziałem zakochanych w kinie gatunków zapaleńców, nieustannie godziły w poczucie dobrego smaku, dostarczając jednocześnie więcej rozrywki, niż większość mainstreamowych przebojów.
Dziś, gdy od największych sukcesów niesławnego studia minęły przeszło dwie dekady, jego duch wcale nie zanikł. Krąży gdzieś po obrzeżach amerykańskiego kina dzięki twórcom, których sobie zawczasu wychował. Zasada jest w tym względzie prosta – kto Tromą za młodu przesiąkł, ten… Ha, zobaczcie sami. Wystarczy jeden rzut oka na „Super”, by trafnie zdiagnozować, gdzie reżyser James Gunn zdobywał pierwsze szlify. Z doświadczenia z Tromą zostało mu poczucie humoru, przywiązanie do absurdu i umiejętność pracowania z małym budżetem. Dość powiedzieć, że film jego kosztował niespełna 2,5 miliona dolarów, a jednak wystąpili w nim m.in. Kevin Bacon, Liv Tyler, Ellen Page czy znany z „Biura” Rainn Wilson.
To właśnie oni ciągną całą tę zgrywę – Wilson, z typową dla siebie precyzją, wciela się w nieudacznika Franka, który po tym, jak lokalny gangster (Bacon) uprowadził mu żonę (Tyler), postanawia zostać superbohaterem. O pomoc prosi nadpobudliwą Libby (Page), która natychmiast chce zostać jego pomocnikiem i… dziewczyną.
Co brzmi jak durna fabułka spod znaku duetu Friedberg-Seltzer, w rzeczywistości jest inteligentną i prowokacyjną kpiną z obowiązującego w dzisiejszym kinie trendu superbohaterskiego. Gunn doskonale zdaje sobie sprawę z pomijanych w podobnych produkcjach absurdów „pracy” zamaskowanych herosów – pokazuje na przykład, że w oczekiwaniu na zbrodnię, której mógłby zapobiec, Frank aka Crimson Bolt ma w zwyczaju... godzinami przesiadywać przy śmietniku.
Ale „Super” to nie tylko popkulturowa satyra. Gdzieś pod płaszczykiem absurdalnego humoru kryją się pytania znacznie poważniejsze, choć serwowane z lekkim przymrużeniem oka. Przykładowo, świetnie rozegrany zostaje wątek Libby - dziewczyna szybko okazuje się groźną psychopatką, nie mającą moralnych dylematów czy jakichkolwiek zahamowań przed używaniem przemocy. Czy właśnie o tym - nieuzasadnionej niczym agresji w błyskach fleszów - śni każdy nerd ze sklepu z komiksami?
„Super” to wizja bezkompromisowa. Gunn nie liczy się tu z estetycznymi standardami czy fabularnymi schematami – jego film potrafi pod tym względem docisnąć pedał gazu do samej dechy. Ach, ileż wartościowsze byłyby hollywoodzkie superprodukcje, gdyby miały choć kilku takich szaleńców z wizją… Najpierw jednak musiałyby mieć inną publikę.
Wydanie DVD:
Niestety, rozczarowanie. Oprócz dobrego poziomu technicznego (panorama, pięć kanałów), film nie zawiera żadnych dodatków.