Mam na imię Nienawiść
Najnowszy film niemieckiego reżysera, *Davida Wnendta, tylko pozornie jest opowieścią o środowisku neonazistowskich bojówek. W tej doskonale zrealizowanej, bardzo ciekawej pod względem operatorskim produkcji młodzi fanatycy funkcjonują raczej jako symptom dużo poważniejszej choroby toczącej niemiecki – i nie tylko – naród w ostatnich latach.*
27.01.2012 14:44
Dwudziestoletnia Marisa nienawidzi obcokrajowców, Żydów, policjantów, rządu. Wini wszystkich za rzekomy upadek moralny i gospodarczy swojego kraju. Dziewczyna nosi na piersi tatuaż swastyki wpisanej w nazistowskiego orła. Poziom ostentacji tej światopoglądowej deklaracji odzwierciedla jej obcesowość także na innych polach: Marisa jest zaczepna, pije na umór, bije się, zachowuje poniżej wszelkiej krytyki. Zdaje się, że bojówka to jedyne miejsce, które nadaje życiu Marisy sens. Jednak wybrane i nazwane przez nią obiekty nienawiści to pewnego rodzaju zasłona dymna; w głębi serca Marisa nienawidzi całego świata, a najbardziej samej siebie. Agresja i brutalność, z jaką dziewczyna odnosi się do otoczenia, nie jest wynikiem świadomej kontestacji systemu, a raczej – jak sugeruje reżyser – deficytu dobrych emocji i właściwych wzorców w dzieciństwie i późniejszym życiu. Desperacko chwytając się szans na emocjonalne ciepło, Marisa dojrzewa jako eklektyczna, przypadkowa mozaika sprzecznych uczuć i pragnień.
W filmie Wnendta matki i ojcowie – reprezentujący także opiekuńczy aparat państwowy - zdają się żyć obok swoich dzieci, brakuje im dla nich czasu, cierpliwości. Dzieci są tu dla rodziców wydmuszkami o ładnych buziach, wyznaczonymi do realizacji konkretnych celów. Rodzice, nawet jeśli swoich pociech słuchają, to nie słyszą.
Marisa pielęgnuje dziadka, który jest na łożu śmierci. Nazistowska przeszłość starszego pana jest dość jasno akcentowana od samego początku. W oczach dziewczyny staruszek to ukochany papcio, wspaniały człowiek, który poświęcał jej wiele czasu i uwagi, których tak bardzo brakowało jej ze strony wiecznie zajętej i rozkojarzonej matki. Stosunek Marisy do dziadka automatycznie wynosi ideologię, którą ten wyznaje, na piedestał. Coś, w co wierzy dziadek, nie może być przecież złe.
Marisa posłusznie realizuje więc przykazania młodej neonazistki. Odpowiednio się ubiera, porusza, odzywa, zachowuje. Na imprezach pije piwo szybciej niż faceci, śpiewa głośniej, tańczy bardziej agresywnie. Kiedy do grupy dołącza przyprowadzona przez jednego z chłopaków piętnastoletnia Svenja, starsza koleżanka staje się dla niej ucieleśnieniem idealnej dziewczyny z bojówki, wzorem, do którego należy dążyć. Mniej więcej w tym samym czasie w życiu Marisy następuje nagły zwrot. Los styka ją z młodym Afgańczykiem, dziewczyna jest na niego „skazana” ze względu na okoliczności. Widz zaczyna nieśmiało się zastanawiać, czy ta niespodziewana znajomość otworzy młodej kobiecie oczy. Czy Marisa zrozumie ograniczenia i propagandę wpisane w ideologię, którą wyznaje? Czy odwróci się od grupy, która do tej pory definiowała jej „ja”?
Na ogromne uznanie zasługuje dystans, jaki zachował reżyser wobec tej kusząco stereotypowej historii. Wnendt nie każe dziewczynie przejść olśnienia, nie wysyła Marisy do przytułku dla bezdomnych imigrantów czy do organizacji walczącej o prawa człowieka. Konsekwentnie pozwala jej – jak chorągiewce na wietrze – zmieniać postawę, wahać się, nie wiedzieć. Reżyser podkreśla jej psychologiczną przezroczystość, emocjonalną bezradność i pewną nijakość. Bo Marisa rozbuchaną ideologią przykrywa całkowitą, ziejącą wewnętrzną pustkę.
Obojętność. Brak perspektyw. Nuda. Bezradność. Na takich emocjach wyrastają najbardziej ohydne, niebezpieczne ruchy, które dają młodym ludziom zajęcie; są plastrem, którym można zalepić ranę samotności. Niezaspokojona potrzeba przynależności może znaleźć spełnienie w niebezpiecznych rejonach, zdaje się mówić Wnendt. Pokazani w jego filmie młodzi neonaziści to nie grupa przerażająco chłodnych intelektualistów o zbrodniczych umysłach, podobnych Goebbelsowi. To raczej stado zezwierzęconych agresorów, nierozumiejących do końca ideologii, którą podszyte są ich działania, wyłuskujące z gąszczu przykazów i rozkazów te najłatwiejsze, najbardziej chwytliwe. Dla nich, nijakich chłopaków i dziewczyn z nudnych miasteczek, którym życie nie podtyka pod nos fantastycznych okazji, ubrany w kostium ideologii fanatyzm jest furtką do zostania kimś. W Combat Girls. Krew i honor” Wnendt dobitnie podkreśla, jak bardzo kusząca – i niebezpieczna -
potrafi to być możliwość.