"Annabelle": Gdzie się podziały tamte laleczki?
Spin-offy są rzeczą starą jak samo kino. W 1914 roku we Włoszech Giovani Pastrone nakręcił monumentalne peplum "Cabiria"; widzowie ukochali sobie szczególnie drugoplanową postać siłacza Maciste, która urosła do rangi bohatera narodowego. Pastrone i inni reżyserzy nakręcili przez następne kilkanaście lat ponad 20 filmów z Bartolomeo Pagano w roli Maciste: bohater walczył z mitycznymi postaciami, zmieniał kolor skóry a nawet zstąpił do dantejskiego piekła. Seria była ogromnym sukcesem; sam Fellini przyznawał, że gdyby nie seans "Maciste w piekle" nie zostałby reżyserem.
Ale spin-offy to też śliska sprawa. Trzeba nie lada pomysłu i talentu, żeby wokół jednego bohatera wyzutego z konkretnego filmu osnuć nową linię fabularną. Twórcy "Annabelle" poszli ryzykowną drogą: centralną postacią fabuły uczynili lalkę, która była li tylko upiornym bonusem w znakomitej „Obecności” Jamesa Wana. Ta strategia – niestety – sprowadziła ich na manowce. Film Johna R. Leonettiego jest krępującą porażką.
03.10.2014 15:38
Leonetti był odpowiedzialny za wizualną stronę wspomnianej "Obecności", samodzielnie nakręcił też sequele „Mortal Kombat” i „Efektu motyla”, o których wypada milczeć. Historia opowiedziana w filmie dzieje się na krótko przed wydarzeniami z filmu Wana, ale przepaść artystyczna, jaka je dzieli – jest porażająca. Niby „Annabelle” rozgrywa się w latach 70., ale tak naprawdę nie czujemy ducha czasów – za mało tam wizualnych ekwiwalentów epoki, aktorzy wyglądają jak wyjęci ze współczesnych telenoweli (i tak też grają), światopogląd ery dzieci kwiatów jest praktycznie nieobecny.
Nawet na poziomie operatorskim film srogo rozczarowuje. Leonetti, z zawodu operator, nie potrafił zadbać o odpowiednie oświetlenie, które mogłoby budować klimat grozy. Przy kamerze posadził żółtodzioba Jamesa Kniesta, choć sam kiepsko czuje się na stołku reżyserskim. Nie umie stworzyć odpowiedniej atmosfery, aktorzy prowadzeni są nędznie – większość scen wygląda, jakby były tylko próbami przed kręceniem właściwego materiału, fabuła jest nużąca. Rażą też bezczelnie podkradane wątki i motywy muzyczne – ale co zagrało „Obecności”, w „Annabelle” smakuje już jak schabowy odgrzewany w mikrofali w przydrożnym barze. Sama tytułowa lalka, która jest katalizatorem zjawisk paranormalnych w życiu młodego małżeństwa, jest wykorzystana bodaj jeszcze w mniejszym stopniu (albo – po prosto bardziej sztampowo), niż w filmie – matce. Annabelle nie ma osobowości Chucky’ego, nie wykańcza bohaterów tak pomysłowo jak kukiełki z „Władcy lalek”; obraca tylko demoniczną głową niczym Regan z „Egzorcysty”. Jak na współczesny horror to
zdecydowanie za mało, by napędzić widzom stracha.