Marcin Wrona: Dobre, bo polskie
Koniec roku, więc warto podsumować, co się działo, i jak. Być może perspektywa filmowca – patrzącego z punktu widzenia praktyka będzie ciekawa dla czytelników rubryki. Rok 2010 trzeba rozpatrywać w szerszej perspektywie sezonów 2009/2010. Poprzedni rok na pewno był napływem świeżej energii w nasze skostniałe, niekiedy archaiczne struktury filmowe. Mówię tu o wartościach estetycznych, ale też i o realiach produkcyjno-promocyjnych.
Na pewno filmy „Dom zły” (moim zdaniem najlepszy), jak też „Wszystko, co kocham”, czy wreszcie „Rewers”, pozwoliły uwierzyć widzom, że warto wyskubać 20 zł na polski film. Sukcesy frekwencyjne wymienionych propozycji chyba przerosły oczekiwania samych twórców i zaskoczyły dystrybutorów. Polski film wcale nie musi być paraintelektualnym gniotem, czy też kretyńską komedią fizjologiczną, lub banalną bajką o karykaturze uczuć, z serii „ja tobie, a ty mi i co na to wy?”.
Szczerze wierzę, że finansujący filmy przestaną traktować polskiego widza jak ćwierćinteligenta i zaprzestaną inwestować swój czas i pieniądze wyłącznie w produkcje, które degradują poziom intelektualny społeczeństwa. Oczywiście, widz masowy istnieje, ale nie oznacza to (jak dowodzą powyższe przykłady), że jest to wyłącznie jednowymiarowy egzemplarz pozbawiony kory mózgowej. A jeśli nawet, to nie oznacza to, że taki widz nie zainteresuje się czymś innym niż sztampowo powielane wzorce. Jest to kwestia właściwego podejścia do promocji, no i pewnie odwagi.
Wydaje się, że właśnie dość nisko oceniają poziom polskiego widza twórcy filmu *„Ciacho”, z premedytacja odnoszący swoje dzieło do dość przyziemnych (żeby nie powiedzieć kloacznych) lotów i prymitywnych skojarzeń.* Szkoda, bo czuć w ich ofensywie medialnej, że myślą o odbiorcy, jak o kimś niskiej kategorii, o kimś gorszym od siebie. A już wykorzystanie Orkiestry Świątecznej Pomocy w kampanii promocyjnej było czystą hipokryzją. Szkoda, bo przecież komercja, wcale nie musi oznaczać: „zły film”. Mam wrażenie, że w polskich realiach... im gorzej, głupiej, tym komercyjnej. Nie chciałbym, żeby takie typu wymagania stawiali przed twórcami producenci i dystrybutorzy.
Cieszy więc w tym kontekście sukces frekwencyjny „Ślubów panieńskich”. Cokolwiek by nie powiedzieć o adaptacji Filipa Bajona, na pewno była to ambitniejsza próba skonfrontowania klasyki z młodym widzem. Cieszy, że taka propozycja repertuarowa znalazła teraz już chyba większą ilość widzów od „Ciacha”. Oczywiście pomogła dobrze zaprojektowana promocja.
Wciąż nie starzejące się polskie komedie przedwojenne wskazują, że kiedyś potrafiono u nas robić rozrywkę profesjonalnie, na poziomie. Faktem jest, że wiele z nich wyprodukowali Żydzi, z których cześć wyemigrowała do Hollywood. Wypada liczyć, że i Polak potrafi.
Cały mój wywód zmierza do tego, byśmy nie zapominali, że historie naszej kinematografii tworzą jednak filmy, takie jak „Ziemia obiecana”, ”Krotki film o miłości” czy choćby „Seksmisja” (jeżeli już mowa o komedii), bardziej niż „Och, Karol”, „Poranek Kojota”, czy „Słodko-gorzki”. Nie wolno nam zapominać, że mamy dobrą i długą tradycję wybitnych filmów formatu co najmniej europejskiego. Od początku lat 90-tych, do dzisiaj niektórym wydaje się, że specjalizujemy się w amerykańskim kinie klasy C. Nie idźmy tą drogą.
Ciąg dalszy podsumowania sezonu 2009/2010 nastąpi.