64. Berlinale: Skromne zwycięstwa i piękne porażki [Podsumowanie]
W sobotę wieczorem odbyła się ceremonia rozdania nagród. O zwycięzcach Berlińskiego konkursu głównego będzie głośno przez najbliższe kilka dni. Wygrał zbierający świetne recenzje „Black coal, thin ice” w reżyserii Diao Yinan, a grający w nim główna rolę Liao Fan otrzymał także nagrodę dla najlepszego aktora. Najlepszą aktorka okazała się Haru Kutoki w „Little House” Yoji Yamady. Srebrny niedźwiedź – nagroda Alfreda Bauera - przypadł legendzie europejskiego kina, *Alainowi Resnaisza „Life of Riley”. Najlepszym reżyserem został autor już uwielbianego„Boyhood”, Richard Linklater, a najlepszy scenariusz miał chwalony przez krytyków niemiecki „Kreuzweg”. Nagrodę specjalną Jury przyznano Wesowi Andersonowi za „The Grand Budapest Hotel”.
Ja sama swoje festiwalowe przyjemności znajdowałam jak zwykle głównie poza konkursową sekcją, choć i w niej zdarzały się momenty prawdziwie magiczne. W drugiej części 64. Berlinale nie zabrakło także spektakularnych porażek.*
16.02.2014 15:52
Najbliższym mojemu sercu berlińskim zwycięzcą jest Richard Linklater. Jego realizowane na przestrzeni blisko dwunastu lat „Boyhood” to niezwykły filmowy eksperyment, którego wynik jest absolutnie wybitny. Tę opowieść o losach pewnego chłopca i jego rodziny, twórca „Przed północą” kręcił etapami, jego aktorzy dorastają i starzeją się na oczach widza. Jednak ta fragmentaryczność twórczego procesu nie wpływa negatywnie na końcowy efekt. Wręcz przeciwnie – w filmie zachowana jest zachwycająca płynność, na kolejne etapy życia bohaterów przechodzimy łagodnie, bez sztucznego naciągania filmowych szwów. W tej organicznej filmowej tkance nie brakuje bynajmniej wydarzeń spektakularnych, ale łączy ją przesączająca narrację dojrzała zgoda na życie z całym jego inwentarzem, gotowość na kolejne sztormy, akceptacja dla losu z całą jego ułomnością i niepewnością. Linklater potwierdza swoją umiejętność konstruowania nieprzeciętnie chwytliwych, ale i
prawdziwych do bólu dialogów. Choć słowa brzmią u niego doskonale, nigdy nie trącą scenicznym dramatem, wydają się zachwycająco spontaniczne. Reżyser świetnie dobrał ekipę aktorską. Wrażenie robią kreacje Ethana Hawke'a i Patricii Arquette, filmowych rodziców głównego bohatera. Na specjalną uwagę zasługuje fakt, że grający Masona Ellar Coltrane sprawnie dźwignął ciężar tego filmowego eksperymentu, mimo, że miał zaledwie siedem lat, gdy zaczynały się zdjęcia. Dziś jest całkiem poważnie wyglądającym dziewiętnastolatkiem o dobrze rokującej aktorskiej karierze.
Prezentowane w konkursie, ale niewyróżnione żadną statuetką* „In order of dissappearance”* to jeden z najprzyjemniejszych seansów tegorocznego festiwalu. Przez lubiących chwytliwe skróty dziennikarzy film został już okrzyknięty „norweską odpowiedzią na Fargo”. Nie jest to skojarzenie bezzasadne. Rozgrywający się gdzieś w śnieżnej głuszy film z rozkoszną lekkością igra z kinem gatunków, smakowicie łącząc komedię z gangsterskim kryminałem i obficie spływa krwawymi strugami. W swoim czwartym filmowym spotkaniu reżyser Hans Peter Moland i aktor Stellan Skarsgard snują opowieść o pewnym niepozornym operatorze śnieżnego pługa, który nieoczekiwanie wkracza w przestępczy półświatek, gdy postanawia się zemścić za śmierć jedynego syna. I odnajduje się na tej kryminalnej ścieżce doskonale... Lekkość, z jaką Moland żartuje z rzeczy śmiertelnie poważnych i inteligencja tego wysoce niepoprawnego dowcipu zachwyca i zawstydza jednocześnie. Do tego dochodzi zjadliwa i bezbłędnie trafiająca w punkt krytyka społecznych
schematów i narodowych stereotypów, wszystko unurzane w gęstym sosie z groteski. Przy odpowiedniej kampanii promocyjnej ten film ma szansę zawojować światową, w tym także polską, publiczność. To mistrzowskiej jakości rozrywka zarówno dla widzów gustujących w kinie czysto komercyjnym, jak i wysublimowana, ale przyjemna uczta dla nieco bardziej ambitnej widowni, lubiącej angażować się podczas seansu w intelektualną szermierkę z obrazem.
Najbardziej spektakularną porażką tegorocznego festiwalu okazała się gigantyczna francuska superprodukcja, adaptacja klasycznej francuskiej bajki, czyli „Piękna i bestia” Christophe'a Ganza z Leą Seydoux i Vincentem Casselem w rolach głównych. Wszyscy znają opowieść o najmłodszej córce kupca, która, aby uratować życie ojcu składa swój los w „łapy” pół człowieka-pół bestii, pana i władcy na wielkim zamku, z czasem odkrywając, że straszliwie wyglądający stwór we włochatej piersi kryje wrażliwe serce. Jednak nie trzeba wyjątkowo rozbudowanej intuicji by poczuć, jak groteskowa może okazać się próba przeniesienia takiej historii na ekran. Zadziwia pomysł, by w dzisiejszych czasach decydować się na ekranizację baśni, nie mając absolutnie żadnej strategii na uwspółcześnienie oryginalnego tekstu. Tym bardziej, jeśli wkłada się w taką inwestycje blisko trzydzieści milionów euro.
Ganz nie adaptował tekstu, a - pomijając fabularne ubarwienia - przełożył go na ekran łopatą, w proporcji jeden do jeden. Nakręcił pełną - bogato zdobionych sukien i rozbudowanych dekoracji psychologicznie i logicznie absurdalną ze współczesnej perspektywy - baśń, która nie wiadomo właściwie dla kogo ma być przeznaczona. Zbyt brutalna dla dzieci, dla dorosłych jest obraźliwie wręcz naiwna. Postaci mają dużo kostiumów, ale charakteru i konsekwencji – za grosz. Miłość Belli i Bestii jest absolutnie niezrozumiała – bohater Vincenta Cassela w ujęciu Ganza to irytujący burak z napadami agresji, który ubiera się, jakby ukradł garderobę z filmu „Wielki Liberace”. No właśnie - najcięższą chorobą, na jaką cierpi film, jest zły gust. Od stylizacji poprzez ciąg przyczynowo-skutkowy, montaż i charakteryzację, każdy możliwy ekranowy pomysł toczy robak kiczu, łapczywie zajadający się spływającymi po ekranie złotem, brylantami, patosem i niepotrzebnie
rozdmuchanymi efektami specjalnymi. „Piękna...” jest do tego za długi i za nudny, by znaleźć się kiedyś w szacownym gronie „kultowych katastrof”, czyli filmów, które celowo ogląda się dla ich katastrofalnej jakości. Christophe Ganz, zdaje się, nigdy nie słyszał, że nie liczy się rozmiar, a technika...
Rok temu te kilka polskich filmów, które pokazywane były w Berlinie, poradziło sobie naprawdę nieźle – Kryształowego Niedźwiedzia w kategorii Generation14+ (filmy dla nastolatków) zdobyła Katarzyna Rosłaniec za „Baby Blues”, nagrodę Teddy dla najlepszego filmu o tematyce LQBTQ otrzymało „W imię” jej mentorki, Małgośki Szumowskiej. Prezentowana w tegorocznej sekcji Generation „Obietnica” Anny Kazejak operuje znacznie mniej dosłownym filmowym językiem i też prezentuje światu świetną debiutantkę, eteryczną Elizę Rycembel, jednak nie zdobyła żadnych nagród. Film znanej ze „Skrzydlatych świń” reżyserki śledzi meandry nastoletniej psychiki, która potrafi być mroczna zdecydowanie bardziej, niż chcieliby tego rodzice. Autorka bardzo dobrze poradziła sobie z prowadzeniem młodej aktorskiej ekipy. Efekt jej pracy pozbawiony jest śladu sztuczności i pretensjonalności, którą zarzucano Rosłaniec. Choć sukcesu na miarę „Bejbi bluesa” raczej nie osiągnie, bo prezentowana w nim wizja nastoletniości jest nieco bliższa
realiom, nie projektuje jakiejś pożądanej, przestylizowanej, teledyskowej wizji, to jest wystarczająco atrakcyjnie opowiedziany i sfilmowany, by spodobać się nie tylko młodzieży, gdy trafi do kin. Krytykom podobała się zdecydowanie niszowa „Huba”, najnowsze dzieło Anki i Wilhelma Sasnalów („Z daleka widok jest piekny”). Ciekawy, ale robiący wrażenie niedokończonego, film, to produkcja o przeznaczeniu raczej festiwalowym, nieprzeznaczona dla „przeciętnych kinomaniaków”.
Paradoksalnie największym „polskim” sukcesem w tym roku było zwycięstwo filmu... etiopskiego. Nagrodę publiczności zdobył bowiem „Difret” debiutanta Zeresenay Berhane Mehari, do którego zdjęcia robiła Monika Lenczewska, a za montaż odpowiadała Agnieszka Glińska. Akcja opartego na faktach filmu rozgrywa się w Etiopii w latach dziewięćdziesiątych. Brutalnie porwana (jak nakazuje plemienna tradycja) czternastolatka zabija swojego oprawcę/przyszłego męża podczas próby ucieczki. Proces, w którym o jej życie walczy reprezentująca zrzeszenie prawniczek Adinet, Meaza Ashenafi (Meron Getnet), na zawsze zmienił oblicze silnie połączonego z systemem plemiennej sprawiedliwości etiopskiego prawa. „Difret” to zaledwie czwarty w historii etiopski film nakręcony na taśmie 35mm. Jego tajemniczy tytuł ma w narodowym języku Amharic dwa znaczenia:„odwaga” i „gwałt”. Producentką tego niedoskonałego, ale pełnego pasji i autentycznie inspirującego filmu jest Angelina Jolie. Aktorka, znana z angażowania się w dobroczynność i akcje
humanitarne, jest matką pochodzącej z Etiopii adoptowanej Zahary.
Polskiemu kinu nie brakuje talentów, ale nie mamy wyrobionej marki. Od śmierci Krzysztofa Kieślowskiego jedynym powszechnie rozpoznawanym za granicą twórcą jest Andrzej Wajda! Niektórzy młodzi zdolni konsekwentnie wydeptują swoje ścieżki – wystarczy spojrzeć na stały udział kolejnych produkcji Małgośki Szumowskiej z berlińskim festiwalu, żeby uwierzyć, że nie jest to niemożliwe. Jednak jako kinematografii narodowej na razie po prostu nas nie widać, nikt nie umiera z ekscytacji, czekając na nowy polski film. Rumuński, japoński, nawet etiopski – tak, ale polski? Nuda... Pozostaje trzymać kciuki, że w przyszłym roku polskie kino, odnoszące przecież coraz większe sukcesy za granicą (vide triumf „Idy” w Toronto, „Chce się żyć” w Montrealu, „Płynących wieżowców” w Karlowych Warach”) znajdzie bardziej przekonywający dla berlińskich selekcjonerów i jurorów pomysł na autopromocję i znowu stanie się pożądanym „towarem” na międzynarodowym filmowym rynku.
[Berlin, Anna Tatarska]