Al Pacino a sprawa bąka
W kolejnym filmie z serii „żeby było jeszcze śmieszniej znany komik wciela się w więcej niż jedną postać”, *Adam Sandler postanawia zmierzyć się z królem wielu wcieleń, wielokształtnym i wielopłciowym Eddiem Murphym. Panowie grają w tej samej drużynie, szczególnie jeśli chodzi o rodzaj poczucia humoru. W ich „Top 10” są żarty o a) kupie b) pierdzeniu c) jedzeniu i pierdzeniu d) jedzeniu i kupie e) babkach wyglądających jak faceci f) obleśnych staruszkach g) wątpliwej tożsamości płciowej i jej sprawdzaniu poprzez zaglądanie w gacie h) poceniu się i) itp. j) itd. Zasadniczo, poza kolorem skóry różni ich niewiele. Ze względów oczywistych Sandler chętniej żartuje z Żydów, Murphy – z Afroamerykanów.*
06.02.2012 11:36
Będę szczera: Adam Sandler nigdy mnie nie śmieszył. Jedyna jego rola, którą lubię to Barry Egan z „Lewego sercowego” Paula Thomasa Andersona, pozycji, która fanom jego talentu najprawdopodobniej umknęła. Zdarzało mi się sporadycznie widywać jego filmy, kiedy pojawiały się telewizji, lub leciały w samolocie, ale od czasu „Nie zadzieraj z fryzjerem”, który był jedynym filmem Sandlera obejrzanym przeze mnie w kinie (i jedną z poważniejszych osobistych filmowych traum), nie dotykam jego twórczości kijem. Ale "Jack i Jill" ma tajną broń, która ma szansę pokonać nawet najzagorzalszych przeciwników humoru fekalno-genitalnego. A jest nią nie kto inny, a Al Pacino.
Ta żyjąca legenda kina od dłuższego czasu sprawiała wrażenie, jakby traciła do siebie dystans. Podczas gdy profesjonalne tytuły niechętnie chwaliły jego dokonania, portale plotkarskie namiętnie rozpisywały się o jego natapirowanej fryzurze („czy to przeszczep!?”) jako formie walki z nieubłaganym czasem. Grywał głównie w średnich sensacyjnych produkcjach, odcinając kupony od swojej kreacji wszech czasów, Michaela z "Ojca Chrzestnego", w „The Son of No One” wystąpił nawet u boku najbardziej drewnianego „aktora” naszych czasów, Channinga Tatuma (który wkrótce znów będzie straszył na naszych ekranach w „I że Cię nie opuszczę...”). Filmowo Pacino zdawał się kroczyć przetartą przez Roberta DeNiro drogą „od klasy do kasy”.
I nagle to. Czyżby Pacino obejrzał „Jaja w tropikach” i zainspirowany postacią Alpa Chino zrozumiał, jak funkcjonuje w popkulturze? W "Jack i Jill" każda scena, w której pojawia się aktor jest formą autoparodii, karykatury – czy to własnych dokonań, nagłośnionych medialnie wydarzeń czy branżowego establishmentu. Gdy w wywołanej przez dzwonek telefonu przerwie wystawianej właśnie sztuki dostaje załamania nerwowego, a potem mówi do publiczności linijkami z „Ojca...”; gdy udaje, że mówi w obcych językach; jego paranoiczne pragnienie „powrotu do korzeni” i potrzeba anonimowości naprzemiennie z uwielbieniem dla fleszy aparatów... Pacino jako jedyny pozwala sobie na zblazowanie, niewystudiowany dowcip, naturalne wygłupy. Kradnie cały show sztywnemu, na siłę śmiesznemu (udawanie głosy, miny, wszystkie te przewidywalne, typowe gagi) Sandlerowi i absurdalnej postaci żony, granej
przez koszmarnie słodką Katie Holmes. To jemu i jego autodystansowi film zawdzięcza wszystkie (nieliczne) gwiazdki, jakie kiedykolwiek dostał od krytyków. I przyszłą, wielką karierę na YouTubie.
Ci, których bawią przebieranki, cycki z melonów i dialogi przerywane głośnymi gazami będą zachwyceni. Oto film, który między kolejnymi gryzami popcornu i łykami Coli dostarczy Wam tego, czego pragnie Wasza dusza (i uszy). Do tego w tle przewija się jeszcze kilka innych znanych twarzy... Dla tych, którym na myśl o kolejnym pierdzi-dowcipie cierpnie skóra – mam jedną radę. Spóźnijcie się na film dokładnie 86 minut. Ostatnia scena Wam wystarczy.