Andrzej Grabowski: „bez pracy bym zwariował” [WYWIAD]
Już dawno przestał być Ferdkiem z kultowego sitcomu „Świat według Kiepskich”. Z grubo ponad setką ról w filmie i teatrze Andrzej Grabowski ma zapewnioną wysoką pozycję na liście najbardziej pracowitych aktorów polskich. W wieku 65 lat nie zwalnia. Obecnie możemy oglądać go na deskach Teatru Polonia w „Spowiedzi chuligana” i w głośnym filmie Agnieszki Holland „Pokot”, który właśnie wchodzi do kin.
Łukasz Knap: W sieci można zobaczyć pana zdjęcie z Święta Świni w Siedlcu. Jak pan się z tego wytłumaczy?
Andrzej Grabowski: Nie mam się z czego tłumaczyć. Na Święcie Świni gościli prawdopodobnie wszyscy wybitni polscy artyści estradowi. To jest duży, trzydniowy festiwal, którego idea może wydawać się odstraszająca, ale tak naprawdę to jest bardzo zabawna impreza. Organizator na wstępie powiedział, że bardzo się cieszy, że przyjechałem, bo bardzo pasuję do tego święta. Najpierw mnie zmroziło, ale potem się roześmiałem. To bardzo wesołe święto.
Pan je mięso?
No jem, a dlaczego pan pyta?
Bo zagrał pan w “Pokocie”, a to film, który skłania do myślenia o naszym stosunku do przyrody i zwierząt, także ich jedzenia lub niejedzenia.
Próbowałem być wegetarianinem, wytrzymałem może z tydzień lub półtora. Szanuję wegetarianizm jako wybór. Ale człowiek jest gatunkiem wszystkożernym, jemy wszystko od robaków przez marchewkę po krowę. Nasza dieta składa się z węglowodanów i białka, a mięso dostarcza nam go w najbardziej przyswajalnej formie.
Ale nigdy nie jedliśmy tyle mięsa, co teraz. Nie mierzi pana ta fabryka śmierci zwierząt?
Nie wiadomo, co jest mniej humanitarne, trzymanie zwierząt w okropnych warunkach, karmienie ich hormonami, czy myślistwo. Patologie są wszędzie, nie tylko wśród myśliwych i rzeźników, ale także wegetarian. Bo są tacy, którzy zabiliby innych za zabijanie zwierząt. Pamiętam jak kiedyś zapytałem wegetariankę, czym karmi swoje psy. Powiedziała, że jedzeniem z puszki. No i teraz pytanie, co w tej puszce jest. Pietruszka? Marchewka posypana szczypiorkiem? Tam też są zwierzęta, przerabiane w najgorszych warunkach. Nie chcę powiedzieć, że wegetarianizm to fanaberia. Ale walczący wegetarianie, którzy sami posiadają zwierzęta i karmią je mięsem innych zwierząt… Ale powtarzam, szanuję każdy wybór, niech każdy je, co lubi. Jak mówił zawsze dosadnie reżyser Jerzy Krasowski “Jeden lubi dobrą muzykę, a drugiemu nogi śmierdzą”.
Ale zmienia się nasza wrażliwość w stosunku do zwierząt. Nie tak dawno na wsi kocięta dusiło się w sedesie i nikt się tego powodu nie krzywił.
Miałem ciotkę, która miała dwa psy i kochała wszystkie zwierzęta. Kury pod jej opieką umierały dopiero ze starości. To były lata pięćdziesiąte, mieszkała w małym pokoiku i co miała robić, gdy jej suczka urodziła szczeniaki? Brała worek i je topiła. To w tamtych czasach było humanitarne. Co miała innego zrobić? Trudna sprawa. Miłość dla zwierząt nie powinna przerodzić się w nienawiść do ludzi, a tak czasami bywa. Człowiek jest naczelnym, potrafimy myśleć, co nie znaczy, że zwierzęta są gorsze i nie czują lub że nie kochają. Pies może zdechnąć po stracie właściciela.
Pan ma jakieś zwierzęta w domu?
Kiedyś miałem psy i koty. Ale teraz niestety nie, bo mieszkam sam i nie ma mnie ciągle w domu, sąsiad mi przecież nie będzie wychowywał psa. Pies powinien mieć jednego właściciela.
Dużo pan pracuje, gdzie teraz można pana zobaczyć poza “Pokotem”?
Na przykład w “Spowiedzi Chuligana” w Teatrze Polonia. Tekst jest poetycki, może dla niektórych trudny w odbiorze. Spektakl ryzykowny, bo to niewesoła poezja, na dodatek przedstawienie jest mało awangardowe, bo nikt się nie rozbiera (śmiech).
Nie zachęca pan.
Ale polecam, ludzie przychodzą tłumnie. Są zaskoczeni, że ja w tym gram, bo mówię poezję, śpiewam, gram na gitarze. Też jest w nim o zwierzętach. W jednym z fragmentów mówię:
Na tej ziemi, co jęk zewsząd słyszy,
Jam szczęśliwy po prostu, że żyłem.
Że kobiece całowałem piersi,
Gniotłem kwiaty i trawy w parowie,
I że zwierząt, braci naszych mniejszych,
Nigdy pałką nie biłem po głowie.
Takie rozliczenie z życiem, typowe dla Jesienina, który zawsze traktował życie, jakby już przeminęło. Popełnił samobójstwo w wieku 30 lat i zawsze pisał bardzo dojrzałe wiersze. Gdy pierwszy raz grałem ten monodram w Teatrze Stu, miałem 40 lat i gdy mówiłem o odchodzeniu i śmierci, ludzie się ze mnie śmiali. Byłem za młody.
Co się w panu zmieniło od tamtego czasu?
25 lat się zmieniło. Człowiek najprawdopodobniej do końca życia w głowie ma 20 lat. Tylko ciało ich nie ma.
Ciało nie ma tych samych oczekiwań i pragnień?
Ma, tylko nie może. Gdy byłem młodym człowiekiem w pana wieku, irytowałem się, tym jak chodzą starzy ludzie, pytałem się siebie, dlaczego ten staruszek tak podbiega dziwnie do tramwaju, mógłby przecież normalnie i nie stękać prz tym. Teraz już wiem dlaczego. Dziś oczywiście też patrzę na młode śliczne dziewczyny i zapominam, że mam 65 lat. Znam setki dowcipów na ten temat, większość głupich i kilka bardzo mądrych.
Ale świat się zmienił. Wiek ma oczywiście znaczenie, ale nie takie jak kiedyś.
Świat w ogóle się zmienił. Pamiętam, że jako dzieciak oglądałem “Rzymskie wakacje” z Audrey Hepburn i Gregory Peckiem w kinie objazdowym w rodzinnej Alwerni. Zachwycałem się piękną sceną na barce przy Tybrze przy Moście Aniołów. Czasy były takie, że nigdy by mi nie przyszło marzyć o tym, że kiedykolwiek będę w tym miejscu, bo to tak jakbym dziś myślał, że resztę życia spędzę na Marsie. Tymczasem dokładnie w tym samym miejscu, obok tych samych platanów kręciłem scenę w “Balladzie o czyścicielach szyb”. Jedyna różnica była taka że nie wyglądałem jak Gregory Peck, tylko byłem goły, a moją partnerką nie była Audrey Hepburn, tylko świnia, którą wcześniej ukradłem. Ale to szczegół.
Jakie kolejne marzenia stoją przed panem?
Nigdy nie marzyłem o rolach. Gdy zaczynałem jako aktor, ubzdurałem sobie, że powinienem zagrać jakąś rolę, długo się do niej przygotowywałem i dostał ją mój kolega. Wtedy sobie postanowiłem, że nigdy nie będę marzył o żadnej roli. Biorę życie takim, jakie jest lub czasem mu odmawiam.
Nie wydaje się pan osobą, która czeka aż coś się wydarzy.
Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że na razie propozycji mam dość dużo, nie potrzebuję agenta.
To mnie pan zaskoczył. Nie wygodniej byłoby panu, gdyby agent załatwiał za pana formalności?
Ale i tak musiałbym te formalności załatwiać, tyle że przez agenta. Umowy są mniej więcej takie same, różni się tylko stawka za dzień. Gdyby agent przysłał mi umowę, to też bym tę umowę musiał przeczytać. Mam swoje wymagania. Jednym z nich jest to, że chcę na planie mieć swoje krzesło z moim imieniem i nazwiskiem. To nie przez próżność, aktorzy na polskich planach nie są rozpieszczani, a ja mam 65 lat, dwa sztuczne biodra, muszę mieć gdzie siedzieć.
Aktorstwo pana jeszcze kręci?
Co mnie może kręcić w aktorstwie? To jest trudny zawód, codziennie mam egzamin. Za chwilę pójdę do teatru 6. piętro, gdzie mnie będzie oceniać 500 osób. Potem pójdę na premierę “Pokotu”.
Coś panu jednak aktorstwo musi dawać?
Oczywiście, że tak. I nie chodzi tylko o utrzymanie. Praca jest dla mnie terapią, zwłaszcza w moim wieku. Bez pracy bym zwariował. Często zdarza się, że ludzie, którzy przechodzą na emeryturę, żyją pół roku, rok i umierają. Bo czują się niepotrzebni. Mam to szczęście, że uprawiam zawód, w którym osiemdziesięcioletni aktor nie jest wyjątkiem. Jeszcze piękniejszy przykład dała Danuta Szaflarska, która do końca była potrzebna, grała. Dziewięćdziesięcioletni Witold Pyrkosz też cały czas gra.
Czyli o to chodzi w pana pracy teraz? O bycie potrzebnym?
Aktorstwo jest specyficznym zawodem. Tu nie wychodzi się z domu o siódmej, wraca o trzeciej i zapomina o pracy. Ja nie zapominam o pracy wracając do domu, bo rolę tworzę również jadąc samochodem czy stojąc pod prysznicem. Pamiętam jak Patryk Vega zaproponował mi rolę Gebelsa w “Pitbullu”. To był czas, kiedy rozpaczałem, że do końca życia będę Ferdynandem Kiepskim, więc ja nad tą rolą bardzo długo pracowałem i chciałem się odciąć od wizerunku Ferdka, nie tylko mentalnie, ale też fizycznie. Kiedy dzień przed zdjęciami ogoliłem się na łyso, wiedziałem, że mam go! Sam siebie nie poznawałem, patrzyłem na siebie jak na obcego faceta. I to było dobre. Lubię role charakterystyczne, za którymi mogę się skryć. Dopiero teraz w spektaklu na podstawie sztuki Jesienina pokazuję siebie naprawdę, w każdym razie utożsamiam się z tym, co mówię.
Zdarzają się panu takie momenty, że ogląda pan jakiś film i myśli sobie, że w którejś roli zagrałby pan lepiej?
Pan myśli, że ja panu powiem prawdę? Powiem, że nigdy nie wydawało mi się, że mogę zagrać od kogoś lepiej. Co oczywiście jest nieprawdą. Ale nie wypada mi o tym mówić. W wielu filmach chciałbym zagrać, chciałbym też spotkać się z wieloma reżyserami, w tym z moim ulubionym Fellinim, ostatnio kompletnie zapomnianym.
Dziś Felliniego chyba przyćmiewa jego rodak Paolo Sorrentino.
I może nie powinniśmy się temu dziwić. Zmieniają się trendy w filmie, sztuce i modzie. Pamiętam jak szczytem złego gustu były dzwony, a potem kilka lat później wszyscy chodzili w dzwonach. Potem była moda na rurki. Podobnie jest z butami. Buty mogą być albo ścięte albo w szpic. Tyle razy miałem już różne rodzaje butów, że teraz mam to kompletnie gdzieś. Podobnie z jedzeniem. Masło było niezdrowe, a teraz jest zdrowe. Totalna głupota.
Sprawia pan wrażenie stoika, ale coś pana chyba jednak obchodzi i wkurza?
Nie chcę mówić o polityce, bo powiedziałem sobie, że już nie będę o tym mówił, tyle razy dostałem w tyłek za swoje wypowiedzi z jasną deklaracją, po której stronie jestem. Wystarczy mi. Jak powiem, że wkurza mnie głupota, to pan zapyta czyja głupota, więc będę musiał zdradzić się z jakimś nazwiskiem. Oczywiście nie podoba mi się sprawa z Misiewiczem, ale to jest tak głupie, że aż szkoda czasu, żebym o tym mówił.
Co by się stało, gdyby przestał pan grać?
Dla świata nic by się nie stało, ale dla mnie stałoby się coś wielkiego. Pewnie nagle poczułbym się kompletnie niepotrzebny. Traktuję swój zawód bardzo poważnie, mimo że często gram niepoważnych ludzi. Aktorstwo jest lekiem na wszystkie bóle życia, te fizyczne również. Jeżeli boli cię ząb, to wyjdź na scenę przed setkę ludzi, natychmiast przestanie boleć.
Nie wiem czy to kwestia zawodu, może panu jednak chodzi o ambicję?
Jak powiedział któryś filozof, najszczęśliwszy jest głupiec. Bo jakie zmartwienia ma człowiek który potrzebuje tylko zjeść i spać, żeby było ciepło i bezpiecznie? Człowiek mądry ma niestety większe oczekiwania od życia niż te, w których mówiło się w głupawych powiedzeniach z czasów mojej młodości czyli “Pić, pierdolić i tańcować, bida musi pofolgować” lub “Popić, poruchać, radia posłuchać”.
Brzmi jak rekomendacja Ferdka.
O nie! Kiedy “Świat według kiepskich” był emitowany w telewizji, byliśmy odsądzani od czci i wiary. Teraz to serial kultowy, oglądany i omawiany na zajęciach uniwersyteckich. Znam profesorów, którzy oglądają go pasjami i mówią o nim jak o dziele filozoficznym, jak o takiej współczesnej „Pochwale głupoty”, że w tej nadmiarze głupoty głupota staje się mądrością. Coś w tym jest.
Rozmawiał Łukasz Knap