Andrzej Grabowski dla WP: "zagrałem pod wpływem alkoholu. Koledzy nie patrzyli na mnie"

- Wiadomość od bratanicy. Myślałem, że chce podpytać, kto wygrał. Dzwonię do niej, a ona mi mówi, że mój brat Wiktor nie żyje. Nagle - opowiada Andrzej Grabowski. Z aktorem porozmawialiśmy o wstydzie, wydarzeniach z przeszłości i jego nowej biograficznej książce "Jestem jak motyl".

Andrzej Grabowski po raz pierwszy publicznie mówi o tym, jak dowiedział się o śmierci brata
Andrzej Grabowski po raz pierwszy publicznie mówi o tym, jak dowiedział się o śmierci brata
Źródło zdjęć: © ONS
Magdalena Drozdek

Magda Drozdek: Czy 2020 rok jest dla pana szczęśliwy?

Andrzej Grabowski: Jak w każdym roku, są dni szczęśliwe i te nieszczęśliwe. Myślę, że dla świata oczywiście nie jest najlepszy w związku z pandemią, ale na nasze szczęście nie wybuchła żadna wojna.

Udało się panu uniknąć zakażenia?

Tak, osobiście tak. Z uwagi na zawód, jaki wykonuję, byłem testowany już chyba z 7 razy. 3 razy z krwi, 4 z szybkiego wymazu, dzięki któremu po 15 minutach już wiadomo, czy człowiek jest zdrowy. Szczęście, że za każdym razem wynik testu był negatywny. Nie jestem chory, nie byłem chory, nie jestem odporny na koronawirusa, nie chorowałem, gdy pracowałem. A dziś? Nie czuję, żebym był chory, chociaż mogę przechodzić to bezobjawowo.

Nie brakuje artystów, którzy mówią o nieszczęściu, bo wielu z nich od marca praktycznie nie ma jak normalnie zarabiać. Jak wygląda sytuacja u pana?

Rzeczywiście dla bardzo wielu artystów to jest olbrzymie nieszczęście. U mnie wygląda to nieco lepiej, bo miałem już wcześniej plany związane z tym rokiem. Dwa duże filmy, serial. Prace nad nimi miały być rozciągnięte na kilka miesięcy. Poza jednym filmem zdążyliśmy wszystko doprowadzić do końca. Nagrać to znaczy pracować. Pracować to znaczy móc żyć.

Juliusz Machulski mówił mi, że czas, kiedy nie pracuje, poświęca na opracowywanie listów, które zostawił jego ojciec, Jan Machulski. Pan w 2020 r. daje nam biografię stworzoną wspólnie z Pawłem Łęczukiem i Jakubem Jabłonką. Bardzo to osobiste.

Powinna być osobista, prawda? Nie może być osobista do bólu. Nie może nikogo krzywdzić. Czytałem autobiografię pewnego człowieka, którego bardzo cenię, ale kompletnie niepotrzebnie podawał nazwiska znanych kobiet, które zdradzały z nim swoich mężów. Wystrzegałem się krzywdzących szczegółów w swojej biografii.

Opowiada pan w książce o tym, z czego jest dumny. To filmy?

Może mi pani i państwo, którzy czytają tą rozmowę wierzyć lub nie, ale ja części filmów, które nakręciłem, nigdy nie obejrzałem. Albo obejrzałem tylko fragment. Nie chcę sobie obrzydzić tego, co robię. Mogę oglądać siebie, ale po latach, gdy już zapomnę, że w ogóle coś takiego robiłem. Wtedy patrzę się na siebie jak na obcą osobę. Nie wiem więc, czy jestem dumny z filmów, które nakręciłem.

Czy ja wiem, czy w ogóle jestem z czegokolwiek dumny… Dumny jestem z tego, że mam fajne dzieci; że im się udało w życiu. Zadowolony jestem też z tego, że nie ma takiej poważnej rzeczy, za którą dałbym sam sobie w mordę. Pewnie jest kilka, za które bym się uderzył, ale nie na tyle, żeby zrobić sobie krzywdę. Jakoś sobie w tym życiu poradziłem.

Obraz
© East News

Pomyślałam o dumie z możliwości pracy z takimi osobami jak Wojciech Smarzowski, jak Juliusz Machulski, nawet Willem Dafoe pojawił się na pana drodze.

W pewnym momencie człowiek uznaje to za coś normalnego. To jest tak jak z nowym samochodem. Przez tydzień wszystko człowieka cieszy, każda funkcjonalność. A po tygodniu ten samochód zaczyna być normalny jak ten, który miało się wcześniej. Podobnie mam z kręceniem filmów. Oczywiście cieszę się, że pracowałem z Agnieszką Holland. Cieszę się z grania u Wojtka Smarzowskiego, Julka Machulskiego. Cieszę się, że pracowałem z Andrzejem Wajdą. Gdy zacząłem próby u Wajdy, w Teatrze Starym, to przez pierwszy tydzień wydawało mi się, że chwyciłem Pana Boga za nogi. A po tygodniu próby były już czymś normalnym.

Z czego się bierze pana dystans do show-biznesu? Są gwiazdy, które lubią mówić o takim dziwnym terminie jak "sława".

Dziwny, bo można być sławnym z czegoś złego. Ważniejsza jest "wielkość". Ja do wielkości nigdy nie pretendowałem, nie pretenduję i mam nadzieję, że nie będę pretendował. Zawsze w takich sytuacjach przypominają mi się słowa Janusza Gajosa. "Wiesz, kiedy zacząłem być aktorem? Kiedy zacząłem kontrolować swoje własne emocje, a nie emocje postaci".

Obraz
© akpa

Było o dumie. Opowiada pan też w książce o rzeczach, których się pan wstydzi.

Bo życie przecież składa się nie tylko z historii, z których jesteśmy dumni.

Czego się pan wstydzi?

Przypominam sobie m.in. taką historię z mojej młodości. Przyjechał do nas pan Jachymek wywieźć popiół, który się nazbierał z pieca. Pan Jachymek znalazł taką szklaną kulę na cukier, którą mama chciała wyrzucić. Pewnie się jej nie spodobała, bo była za bardzo odpustowa. Pan Jachymek się tym zachwycił. Zapytał ojca, czy może wziąć i tata był na tak. Pan Jachymek położył sobie tę kulę na popiele, na środku furmanki. A ja – nie wiem dlaczego – wziąłem łopatę i tak ładowałem popiół, żeby mu tę kulę rozbić. Miałem może 8-9 lat, czyli było to jakieś 60 lat temu. Niby nic wielkiego, ale nie świadczyło to wtedy o mnie dobrze. Pamiętam doskonale wzrok ojca.

Wspomina pan w książce o historiach większego kalibru. O tym, jak po śmierci taty wpadł pan w pułapkę alkoholu.

Zagrałem premierę spektaklu "Polowanie na kaczki" pod wpływem alkoholu. Było tak, że w tej sztuce mój bohater otrzymywał od swojego ojca telegramy: "Synu, przyjedź, bo umieram". W końcu ja sam dostałem telegram, że mój własny ojciec umarł. Grałem w jakimś totalnym stresie. Koledzy nie patrzyli na mnie, bo nie wiedzieli, jak reagować. Dzień przed premierą, po próbie generalnej, nie wytrzymałem. Napiłem się za dużo alkoholu, potem rano poprawiłem i efekt był taki, że na premierze pojawiłem się podpity. Nie mam się czym chwalić.

Obraz
© akpa

Chyba nikt nie śmiałby oceniać pana. Był pan w żałobie.

Ale ja to oceniałem i oceniłem wtedy siebie naprawdę okropnie.

W "Jestem jak motyl" pierwszy raz ujawnia pan, co przeżywał podczas kręcenia finałowego odcinka 9. edycji "Tańca z gwiazdami".

Przed samym ogłoszeniem wyników zwykle jest przerwa. Poszedłem na chwilę do garderoby, chwyciłem za telefon, a tam wiadomość od bratanicy. Myślałem, że chce podpytać, kto wygrał. Dzwonię do niej, a ona mi mówi, że mój brat Wiktor nie żyje. Nagle.

Zmarł na wakacjach w Turcji. Coś okropnego. Na szczęście po powrocie do stołu jurorskiego nie musiałem już nic mówić. Na drugi dzień grałem prezesa u Patryka Vegi. To takie dziwne historie.

Grałem też duży stand-up na stadionie w momencie, kiedy czekałem na pogrzeb mojej mamy. Wydaje mi się, że potrafiłem oddzielać te wiadomości od siebie. A może wierzyłem, że da się je oddzielić...

Obejrzałam jeszcze raz ten odcinek z Joanną Mazur, która zdobywa Kryształową Kulę. Nikt w życiu by się nie domyślił, patrząc na pana, co pan naprawdę przechodził.

Może dlatego, że już dwa razy coś takiego przeżyłem? Raz ojciec, raz mama. Teraz brat.

Powiedział pan o tym komuś z produkcji show?

Nie przed ogłoszeniem wyników. Zdaje się, że dopiero na sam koniec nagrywania programu. Finałowy odcinek "Tańca z gwiazdami" był zawsze wieńczony bankietem. Kierowniczce produkcji powiedziałem tylko, że nie zostaję, bo dowiedziałem się o śmierci brata.

Zdjęcie z finału 9. edycji "Tańca z gwiazdami"
Zdjęcie z finału 9. edycji "Tańca z gwiazdami"© ONS

To odcięcie od emocji czy trochę gra, że wszystko jest pod kontrolą?

Wie pani, jak mówi pewne powiedzenie "doświadczenie czyni mistrza". Nie chcę powiedzieć, że dzięki tym doświadczeniom potrafiłem się tak zachować. Pewnie inaczej zachowywałem się, gdy zmarł mój tata, jeszcze inaczej, kiedy byłem dużo młodszy i zmarła moja mama. Jeszcze inaczej, gdy w trakcie programu dowiedziałem się, że zmarł mój brat. Śmierć jest tak prywatną sprawą, że obnoszenie się z nią jest czymś bardzo niesmacznym.

Czyta pan komentarze na swój temat?

Nie czytam, naprawdę. Zdarzyło mi się, owszem i kiedyś wykorzystałem to w programie w sytuacji z Ewą Kasprzyk, która była gwiazdą jednej z edycji "Tańca z gwiazdami". Nie czytam historii o sobie i komentarzy internautów, którzy potrafią pisać straszne rzeczy.

Zagląda pan w media społecznościowe?

Czasem, nie bardzo się w tym orientuję.

Pytam, bo jest pana fanpage na Facebooku.

To nie jestem ja. Ktoś się podszywa pode mnie i robi to od lat. Ale ludzie mówią mi, że to mi nie szkodzi. Ani razu tam nie wszedłem, bo nie mam profilu na Facebooku i mnie to nie interesuje.

200 tys. fanów się tam zebrało.

Nawet nie wiem, czy to dużo.

Obraz
© East News

Sporo. Ktoś tam publikuje antyrządowe treści, tak bym to ujęła. Po Marszu Niepodległości pojawiły się kpiny z narodowców.

Widocznie człowiek, który tam coś publikuje, zna moje polityczne skłonności.

Czyli na takie rezonujące od wielu lat pytanie: "czy artysta powinien angażować się w politykę", odpowie pan…

Że nie rozumiem, dlaczego miałby się nie angażować. Jesteśmy obywatelami tego kraju, mamy identyczne prawa. Jestem zaangażowany w politykę, bo ona mnie przecież personalnie dotyczy. Nie jestem człowiekiem walczącym, ale pytany o moje preferencje polityczne zawsze śmiało odpowiadam.

Nie brakuje artystów, którzy dalej są zdania, że trzeba stać po środku i nie opowiadać się za żadną ideologią, podobać się wszystkim. Ferdek dla przykładu był demokratą. Uderzał i w prawą, i w lewą stronę. I tak od ponad 20 lat.

Niestety świat Ferdka powoli się kończy, wykrusza. Ostatnio przeżyliśmy ogromną stratę, czyli śmierć Darka Gnatowskiego. Nie ma Smolenia, nie ma Krysi Feldman, nie ma Jurka Cnoty, nie ma kilku aktorów grających pomniejsze role i tych, którzy często pojawiali się na drugim planie w "Świecie według Kiepskich".

Obraz
© akpa

Ferdek dalej jest potrzebny, żeby punktować polskie społeczeństwo?

Tak, ale żeby mógł to robić, potrzebni mu byli babka, Boczek, Paździoch. Rysiek Kotys, który gra Paździocha, a który był dla Ferdka od lat punktem zapalnym, jest coraz bardziej chory i coraz mniej może. To kolejna przykra sprawa…

Zmieniło się pana podejście do Ferdka przez lata?

Zaakceptowałem go i polubiłem, gdy ludzie, środowisko filmowe zrozumiało to, co chcieliśmy przekazać w serialu. Trzeba długo myśleć, żeby coś tak głupiego napisać i żeby ta głupota przeistoczyła się w jakąś nadgłupotę, mądrość. W pewnym momencie zaczęto pisać, że to "kultowy serial, kłujący nas w oczy", "społeczny opis obyczajów" i wtedy pogodziłem się z tym, że spełniamy tym serialem jakieś zadanie. I że może, dzięki temu, ktoś będzie lepszy.

Obraz
© akpa

Punktowaliście różne wydarzenia. Była nawet epidemia. Jednej rzeczy nie było, o czym pisze pan w książce. Nie zgodziliście się, żeby w latach 90. zrobić odcinek o urodzinach papieża w Watykanie.

To było w 1999 r. Nakręciliśmy dopiero 3 pierwsze odcinki. Dostaliśmy plany 10 kolejnych. W jednym z tych odcinków miała być historia o tym, jak Kiepscy jadą na urodziny Jana Pawła II do Watykanu. Krysia Feldman i ja powiedzieliśmy, że nie będziemy tego grali.

Krysia była bardzo wierzącą osobą i nie chciała się z tego śmiać. Ja poza tym uważałem, że widzowie odbiorą to jako wyśmiewanie się z papieża, a nie z ludzi, którzy go w przerysowany sposób wielbią. Bo jest w tym różnica. Wiedziałem, że dostaniemy w tyłek, że śmiejemy się z papieża. A chcieliśmy śmiać się z form, w jakich papież zaczyna być czczony. Wystarczy popatrzeć na potworki-pomniki papieża rozrzucone po Polsce. Nie ma co się z nich nawet śmiać. Można rozpaczać.

Myśli pan, że nastawienie się zmieniło i dziś ten odcinek by powstał?

Nie mam zielonego pojęcia, jaki dziś kręcilibyśmy odcinek o papieżu. Nie mam na szczęście takich dylematów.

Książka "Jestem jak motyl" autorstwa Andrzeja Grabowskiego, Jakuba Jabłonki i Pawła Łęczuka ukazała się nakładem wydawnictwa Agora. Dostępna jest w sprzedaży od 12 listopada.

Obraz
© Materiały prasowe
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (206)