Arcydzieło wykute z godzin
„Slumdog. Milioner z ulicy”, poprzedni film duetu reżysersko-operatorskiego Boyle – Dod Mantle, wzbudził entuzjastyczne reakcje wśród publiczności. Jednak pojawiały się także głosy sceptyczne; nie wszystkim odpowiadała niekiedy “teledyskowa” estetyka filmu, inni dopatrywali się w niej bollywoodzkiej emocjonalności, która rzekomo miała obniżać wartość tej udanej produkcji. Jednak bez względu na poziom odczuwanej sympatii, filmowi nie można było odmówić niezwykłej energii, która – w zależności od stopnia otwartości widza – zabierała nas w pulsującą dźwiękami i kolorami podróż lub powodowała choćby przyspieszone bicie serca oraz rytmiczne przytupywanie w kinowym fotelu.
10.12.2010 17:30
Energia – to na pewno coś, czego w “127 godzinach” jest całe mnóstwo. Uznanie tego filmu – podobnie jak „Slumdoga...” - za dzieło reżysersko-operatorskie nie jest w najmniejszym stopniu przypadkowe. Danny Boyle zdecydował się na ryzykowny krok: do realizacji tego projektu zaprosił dwóch operatorów kamery. Był to wybór bardzo starannie przemyślany; Enrique Chediak “Kique” („Oni”, „Dom na krańcu świata”, „28 dni później”) to operator młodego pokolenia kojarzony bardziej z estetyką popularną; zdobywca Oscara Anthony Dod Mantle („Festen”, „Dogville”, „Antychryst”, „Slumdog...”) jest z kolei jednym z bardziej szanowanych w środowisku twórców, artystą o niezwykłej intuicji i wrażliwości, pełnym zapału innowatorem, chętnie eksperymentującym z nowymi technologiami.
Bohater filmu, Aaron Ralston (wirtuozersko odtwarzany przez Jamesa Franco), to postać autentyczna a dramatyczna historia, opowiadana przez Boyla, wydarzyła się naprawdę. Młody alpinista – zapaleniec wybiera się na jednodniowa wyprawę w góry Utah. W następstwie nieszczęśliwego wypadku jego ramię zostaje przywalone wielkim głazem a on sam staje się więźniem w głębokiej rozpadlinie skalnej. 127 godzin to czas, jaki przyjdzie mu spędzić pośród milczących skał – w oczekiwaniu na życie lub śmierć.
„127 godzin” powstawało w dwóch lokalizacjach: część zdjęć realizowano w studiu, jednak większość powstała w prawdziwym kanionie. Ograniczona przestrzeń była więc wyzwaniem nie tylko dla uwięzionego w jednej pozycji aktora lecz także dla filmowców, którzy niczym woltyżerzy pracowali na najbardziej niesamowitych wysokościach i w najbardziej niezwykłych pozycjach. O złożoności tego projektu świadczyć może fakt, że do realizacji filmu użyto aż pięciu różnych rodzajów kamer. Operatorzy pracowali w systemie zmianowym, efekty ich pracy nie są osobno podpisane, zlewają się w jeden niezwykły materiał wizualny. Ograniczona scenografia, jeden aktor - tylko wytrawny reżyser i najwyższej próby operator kamery potrafili pracować na tego typu materiale i osiągnąć powalający efekt. Nie ulega wątpliwości, że James Franco jest na fali wznoszącej – ten niegdyś obsadzany w młodzieżowych filmach “ładny chłopiec” zyskał zainteresowanie poważnych graczy a jego kolejne role – Scott Smith w „Obywatelu Milk” (2008), Allen Ginsberg w
„Howl” (2010) czy wreszcie Aaron Ralston u Boyle'a – udowadniają, jak bardzo rozwinął swój warsztat i potwierdzają jego niezwykły talent. Kunszt Franco (nie jest to określenie na wyrost) w „127 godzinach” sięga zenitu. Intensywność wymieszana z subtelnością; fantastyczna gra ciałem i świetnie opanowana znacząca mimika; wreszcie cudowna dawka autoironii, która z bohatera czyni jednego z nas a nie spiżowego herosa i pozwala naprawdę przejmować się jego losem – to wszystko czyni ten film niezwykłym.
Kamera jest tu partnerem, nieobecnym drugim aktorem, który prowadzi z Franco niemy dialog. Dzieje się tak dosłownie (kiedy Aaron nagrywa cyfrowy dziennik) i w przenośni (genialnie “wycyrklowane” ujęcia, kąty, ruch kamery przydają postaci głębi i wiarygodności). O tym, że osiągnięcie Doda Mantle’a i Chediaque'a nie jest oczywiste, może świadczyć przykład „Pogrzebanego” (2010) Rodrigo Cortesa opowiadającego historię uwięzionego w zakopanej głęboko pod ziemią trumnie Amerykaninie w Iraku. Operator Eduard Grau otrzymał za ten film Brązową Żabę na Festiwalu Plus Camerimage 2010. Jest to nagroda zupełnie zasłużona a jego praca budzi najgłębszy szacunek i uznanie. Jednak postaci odtwarzanej w filmie przez Ryana Reynoldsa brak zarówno tej niewiarygodnej prawdy jak i głębi czy dramatyzmu, który udało się wykreować Boyle' owi wraz ze swoją wspaniałą ekipą a film pozostaje jedynie ciekawym, momentami wciągającym eksperymentem formalnym. Niestety fabularnie i emocjonalnie zbyt płaskim.
Należy uczciwie wspomnieć, że „127 godzin” zawiera trudne dla wrażliwych widzów sceny a natężające się uczucie klaustrofobii nie jest łatwe do zniesienia. Jednak jest w tym filmie magia, tak silna, że jego urokowi trudno nie ulec, a jednocześnie – wbrew wrażeniu, jakie może wywołać streszczenie fabuły – optymizm, wiara i witalność. „127 godzin” to apoteoza życia, z całą jego nieprzewidywalnością, okrucieństwem i pięknem ukrytym w drobiazgach.