Bartosz Żurawiecki: Je t'aime, Xavier!
Pisałem w poprzednim felietonie o Dorianie Grayu, a tu, proszę!, pojawił się twórca, który mógłby stać się takim Dorianem Grayem. Albowiem jest młody, piękny i piekielnie utalentowany. Mam nadzieję, że przynajmniej ta ostatnia cecha pozostanie mu do końca życia.
21-letni Kanadyjczyk, Xavier Dolan zauroczył mnie już rok temu, gdy na Warszawskim Festiwalu obejrzałem jego debiutanckie „Zabiłem moją matkę”, w którym zagrał też główną rolę. Ale po „Wyśnionym miłościach” zakochałem się w Xavierze na zabój. Już dawno żaden film nie dostarczył mi tyle przyjemności. Ba! Rozkoszy! Rozkosz to stanowczo niedoceniana u nas kategoria odbiorcza.
W polskich recenzjach „Wyśnionych miłości” pobrzmiewa protekcjonalny ton. Skoro reżyser ledwo przekroczył dwudziestkę, to wolno poklepać go po ramieniu i określić mianem „obiecującego”. Tudzież napisać, że jego film opowiada o miłościach szczeniackich. Szczeniackich? Owszem, sporo w nich lansu, narcyzmu i naiwniactwa, ale czyżby „dorosłe” afekty były pozbawione tego typu „przymiotów”?
Zobacz polski zwiastun filmu *"Wyśnione miłości"*
Nie chcę się nadymać – gdyż „Wyśnione miłości” to, poza wszystkim, dzieło urocze i zabawne - jednak Dolan pokazuje we współczesnych realiach to, co opisali przed nim m.in. Marcel Proust, Roland Barthes czy, przywołany w motcie filmu, Alfred de Musset (dlatego też znajdziemy na ekranie trochę staroświeckich rekwizytów używanych w dawnych romansach: list z romantycznym wierszem, telefon z tarczą, fryz a la Audrey Hepburn czy James Dean). Czasy się zmieniają, problem miłości pozostaje.
W tytule oryginalnym miłości są „wyimaginowane”. Obiektem imaginacji pary bohaterów, heteroseksualnej Marie (rewelacyjna Monia Chokri) i homoseksualnego Francisa (sam Dolan) staje się Nicolas (Niels Schneider) – blondynek z kręconymi włosami i orlim nosem. Patrząc z boku, trzeba stwierdzić, że jest to raczej mdłe stworzenie o nieciekawej osobowości i niecodziennej, lecz w gruncie rzeczy topornej urodzie. Ale też Nicolas właściwie nie istnieje w filmie jako człowiek z krwi i kości.
Niewiele się o nim dowiadujemy (nie wiemy chociażby tego, czy jest gejem czy hetero), choć w pewnym momencie na ekran wkracza nawet jego... zakręcona matka-tancerka (Anne Dorval). I ona jednak nie rzuca wiele nowego światła na postać syna. Nicolas funkcjonuje w tej opowieści jako fantazmat, w który Marie i Francis wpisują swoje pragnienia, obsesje, wyobrażenia. Nie chcą wcale poznać go jako osoby. Wyjście ze świata urojeń, spotkanie twarzą w twarz z Innym grozi przecież katastrofą. Bolesnym rozczarowaniem, zburzeniem miłosnych mitów.
Bohaterowie nie mają ochoty na takie „ekstremalne” doświadczenia. Wolą snuć w swoich głowach romantyczne i seksualne narracje, jakie narzuca nam kultura. Stąd miłosny list Marie i masturbacja Francisa z nosem wciśniętym w koszulkę Nicolasa. Stąd pseudointelektualne rozmówki po teatrze i rozpaczliwe próby upodobnienia się do filmowych idoli ukochanego.
„W miłości nie kocha się drugiej osoby, ale samą ideę miłości” – pada w pewnym momencie z ekranu. Główna historia przerywana jest od czasu do czasu przez zwierzenia ludzi opowiadających do kamery o własnych perypetiach uczuciowych. W ten sposób Dolan podkreśla, że de facto wszyscy przeżywamy to samo, choć każdy na swój specyficzny sposób. Gdy popadamy w stan zakochania, zachowujemy się absurdalnie i nieracjonalnie. Odmiany i odcienie owej nieracjonalności bywają doprawdy fascynujące.
Dolan jednak nie teoretyzuje ani też nie popada w abstrakcje. Szaleństwo miłości ma u niego intensywnie zmysłowy wymiar, tudzież ironiczną aurę. W uniesienie wprawia mnie Dolanowskie wyczucie detalu, atencja reżysera dla fryzur, makijaży, strojów i muzyki – od Bacha przez Dalidę do współczesnych piewców – która obowiązkowo musi towarzyszyć różnym naszym stanom uczuciowym. Także jego znajomość mowy ciała, czyli póz, min, grymasów, jakie przybieramy w obecności „umiłowanej osoby”.
W zachodniej kulturze, tak silnie przesiąkniętej i naznaczonej romantyzmem, miłość – szczególnie właśnie w wydaniu romantycznym – stawia się na piedestał, podnosi do rangi absolutu. Od dzieciństwa mamy wpajane, że musimy się zakochać, bo bez tego będziemy „jak czegoś ćwierć albo pół”. Ten terror miłości wpędza nas w depresje, załamania nerwowe, schizofrenie albo przynajmniej w głupie sytuacje. Z drugiej strony, miłość jest jak demokracja – beznadziejna, ale co z tego, skoro nic lepszego dotąd nie wymyślono?