Bartosz Żurawiecki: Najlepsze filmy 2011
Rok przystępny, czyli co mnie kręciło, co mnie podniecało…
Każdego roku mam to samo. Gdzieś tak w okolicach Bożego Narodzenia dopada mnie depresja i stwierdzam, że jednak nic ciekawego w kinie się nie zdarzyło w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy. Że było nudno, przeciętnie, że kino zjada własny ogon i powiela wytarte klisze. A potem okazuje się, że i ja powielam wytarte klisze. Bowiem, gdy dochodzi do sporządzania rozmaitych rankingów i list moich „filmów roku”, o co proszę mnie media, mam problem z nadmiarem tytułów, które się w takowym zestawieniu powinny znaleźć. Muszę selekcjonować, redukować, odrzucać, dokonywać iście dramatycznych wyborów. A jednak się kręci! A jednak mnie coś jeszcze kręci!
Niekoniecznie zresztą kręci mnie to, co wszystkich. To, co popularne, nagradzane i zbierające najwyższe noty. Dlatego też w tym moim subiektywnym podsumowaniu roku 2011 w polskich kinach (dla porządku i przejrzystości ograniczę się tylko do filmów obecnych u nas w regularnej dystrybucji) chciałbym przede wszystkim zwrócić uwagę na te tytuły, które mogły Wam umknąć, bo nie towarzyszyła im medialna wrzawa.
Najmocniej w mijającym roku zapamiętałem dokumentalny „Niedokończony film” w reżyserii Yael Hersonskiej. Reżyserka dotarła do materiałów kręconych przez przysłaną z Berlina ekipę w warszawskim getcie w 1942 roku. Miał z tego powstać film propagandowy demonstrujący rzekomo luksusowe warunki, w jakich żyją Żydzi. Nie powstał, gdyż wkrótce przyszło „ostateczne rozwiązanie”, a mieszkańcy getta trafili do komór gazowych. Hersonski w dobitny sposób pokazuje, że kino bywa narzędziem zbrodni, sztuka filmowa może służyć manipulacji, która skrywa cierpienie i tragedie.
A skoro jesteśmy przy dokumentach, to chciałbym przypomnieć jeszcze dwa. „Dawid chce odlecieć” Davida Sievekinga, podobnie jak „Niedokończony film”, odsłania kulisy manipulacji – tym razem chodzi o ruch religijny „transcendentnej medytacji”. Jednym z jego funkcjonariuszy jest David Lynch, którego dokument stawia w nader dwuznacznym świetle. Dla odmiany „Pina”, także wyreżyserowana przez niemieckiego twórcę, Wima Wendersa, to hołd dla nieżyjącej już wybitnej choreografki, Piny Bausch. Wenders powściągnął w tym filmie swoją manierę, która tak mnie drażni w jego ostatnich fabułach. Zarejestrował po prostu fragmenty poruszających przedstawień swojej bohaterki (niektóre z nich „wyprowadził” w plener), inteligentnie i z wyczuciem posługującym się przy tym techniką 3D.
Z fabuł na pierwszym miejscu stawiam czarną komedię sprzed… ponad czterdziestu lat. Dziwnym trafem bowiem, dopiero teraz pojawił się u nas „Palacz zwłok” Juraja Herza uznawany za jedno z najwybitniejszych osiągnięć kinematografii czechosłowackiej. Ta adaptacja powieści Ladislava Fuksa z wybitną rolą Rudolfa Hrusinsky’ego wciąż podnosi włosy na głowie i mrozi krew w żyłach. Powszechnie szanowany kierownik krematorium , wyznawca buddyzmu, pan Kopfrinkl tak głęboko bierze sobie do serca idee faszystowskie , że w ramach uwalniania świata od cierpień, morduje krewnych i znajomych. Banalność zła zawsze robiła na mnie dużo większe wrażenie niż wszystkie demoniczne opowieści o psychopatach.
Z rzeczy bardziej współczesnych nie mogę nie wyrazić ponownie mojej sympatii dla „Debiutantów” Mike’a Millsa – delikatną a swobodną kreską wyrysowanego portretu czułego mężczyzny heteroseksualnego i jego homoseksualnego ojca, który dokonał coming outu w wieku 75 lat. O sympatię trudno natomiast w przypadku filmu „Kieł” Giorgosa Lanthimosa – on raczej drażni i dokucza jak bolący ząb. Obserwacja rodziny trzymanej pod kluczem przez ojca-patriarchę wiele mówi o manipulacji (po raz trzeci używam w swoim tekście tego słowa, jednak kino dobrze spełnia funkcje demaskatorskie i demitologizujące) oraz przemocy wpisanej w kulturę. Jesteśmy tym, co w nas wpojono.
Warto przy tej okazji przywołać fenomen młodego kina greckiego, o którym głośno ostatnio w świecie. Oprócz „Kła” był także na polskich ekranach w tym roku ciekawy „Attenberg” Athiny Rachel Tsangari. Te zimne, behawioralne, odarte z sentymentów filmy bez złudzeń pokazują jednostkę jako wypadkową sił biologii i kultury. Podobny ton pojawia się również w niemieckim, niedocenionym u nas „Jeśli nie my, to kto?” Andreasa Veiela, który analizuje wczesne lata życia Gudrun Ensslin, jednej z czołowych działaczek Frakcji Czerwonej Armii oraz jej męża, Bernwarda Vespera. Jako źródło radykalizmu pokolenia lat 60., dzieci-kwiatów z bombami w rękach wskazuje reżyser patriarchalną opresję i konformizm ojców obarczonych nazistowską przeszłością.
Poza Europą wciąż mocno się trzymają kinematografie latynoskie. W moim prywatnym rankingu znajdzie się miejsce przynajmniej dla trzech tytułów. Argentyńskie „Puzzli” Natalii Smirnoff to subtelny portret kobiety w średnim wieku, gospodyni domowej, która odkrywa swe życiowe powołanie. „Rok przestępny” Michaela Rowe także koncentruje się na kobiecie, Laurze próbującej przełamać samotność posuniętymi do ekstremum fantazjami sadomasochistycznymi. Seksualne ambiwalencje są też tematem „Nieobecnego” Marco Bergera (znowu Argentyna), w którym nastoletni uczeń prowokuje erotycznie swego nauczyciela pływania. Wspólną cechą tych trzech filmów jest minimalizm użytych w nich środku. Kontrastuje on z ich wieloznaczną wymową - to filmy, które raczej nasuwają pytania niż udzielają odpowiedzi.
Na koniec krótko chce jeszcze wspomnieć o nowych filmach tzw. mistrzów. Krótko, bo o tych tytułach mówiło się i mówić się będzie sporo przy okazji rozdawnictwa kolejnych statuetek za rok 2011. Tak więc, tylko odnotuję z satysfakcją znakomicie skomponowany, jak zawsze niepokojąco perwersyjny film Pedra Almodovara „Skóra, w której żyję” oraz wzorowo rozpisane na głosy, korzystające z poetyki thrillera i zaskakujące zwrotami akcji „Rozstanie” Ashgarda Farhadiego. Ale także powrót do formy Francoisa Ozona w patiszowej „Żonie doskonałej” i „Restless”, w którym Gus van Sant postanowił przywołać nastoletnie emocje i egzaltacje.
Jak obiecywałem na początku, całkiem sporo się tego uzbierało. Wbrew dąsom i pretensjom takich malkontentów jak ja, kino miewa się dobrze. A przynajmniej z powodzeniem robi takie wrażenie. Brakuje jednak w tym moim podsumowaniu filmów polskich. Cóż, kręcimy dużo i na coraz lepszym poziomie technicznym, ale jakoś to, co kręcimy, wciąż mnie nie kręcimy. Paradoksalnie, z rodzimych produkcjach na czele stawiam opowieść o siermiężnym polskim przemyśle porno – „Z miłości” Anny Jadowskiej. Cenię ten film nie tylko za trafny opis obyczajów, ale także za ciekawą próba pokazania „transgresyjnego” wymiaru tandety. Jadowska stara się przełamać stereotypy i uprzedzenia. Dlatego też zasługuje na to, by ją postawić obok twórców najciekawszych filmów roku 2011.