Wreszcie ktoś odkrył, że seks nie musi się kończyć na czterdziestce! Potrzeba było do tej rewelacji autorytetu *Meryl Streep, która jest ewenementem w skali kina – mimo przekroczonej sześćdziesiątki pozostaje gwiazdą z pierwszych stron gazet i bez ustanku grywa wiodące role, a nie, jak większość aktorek w jej wieku, charakterystyczne epizody mam i babć. Oraz ekipy „Seksu w wielkim mieście”, która szalała hormonalnie w latach dziewięćdziesiątych i pierwszej dekadzie naszego stulecia, a potem się nieco zestarzała, lecz chuci nie straciła. I teraz zdaje nam relację, jak sobie radzić z seksualnymi potrzebami w mieście małym, za to w wieku dużym.*
David Frankel nakręcił kilkanaście odcinków wspomnianego serialu, a potem m.in. film „Diabeł ubiera się u Prady” z kreacją Streep. Po kilku latach ponownie spotkali się na planie „Hope Springs”, co po polsku zwie się „Dwoje do poprawki”. Meryl gra tu rolę diametralnie różną od zimnej i władczej zołzy Mirandy z „Diabła…”. Kay to aż do bólu zwykła, przeciętna Amerykanka z domku na przedmieściach. Odchowała dzieci, robi mężowi śniadanka i obiadki, dorabia w butiku i… cierpi. Cierpi z małżeńskiej nudy, cierpi, bo wciąż potrzebuje czułości, a nawet namiętności, tymczasem z męża, po trzydziestu latach pożycia, zrobił się stary kapeć. Nawet jej nie
dostrzega, choć stroi się przed lustrem na wampa, nawet nie sypia z nią w jednym łóżku, choć sama mu się do niego pakuje. Partneruje Streep Tommy Lee Jones i duża to przyjemność zobaczyć pooranego zmarszczkami twardziela jako zrzędę i tetryka.
Zasadniczą część filmu stanowi małżeńska terapia, na którą para, dzięki uporowi Key, udaje się do tytułowego Hope Springs. Doktor Feld (zaskakująco stonowany Steve Carell) cierpliwie wysłuchuje obu stron, po czym zadaje bohaterom różne erotyczne zadania, które mają im pomóc odnaleźć zagubione gdzieś po drodze miłość i pożądanie.
Z zadowoleniem skonstatowałem podczas projekcji filmu Frankela, że średnia wieku na sali kinowej przekracza czterdzieści lat. Widać, trafił on do swego „targetu”. Nikt z widzów nie żarł popcornu ani nie śmiał się głupkowato, co potwierdzałoby tezę, że z wiekiem zyskujemy kulturę bycia, a tracimy spontaniczność. Inna sprawa, że byłem na dość wczesnym i nielicznie „frekwentowanym” seansie.
Nie tylko tematyka, ale także rytm, tempo i forma filmu dostosowane zostały do percepcji dojrzalszych widzów. Nie ma w nim montażowej sieczki, fabuła nie skacze na boki, rozwija się powoli, spokojnie, wręcz monotonnie. Całkowicie skupiona jest na małżeńskim kryzysie i próbach jego przekroczenia. Także przezroczysta reżyseria pozostawia całkowicie pole aktorom, których twarze śledzi uważnie kamera. Ci zaś robią, co do nich należy, ale – ważne! – ani przez moment nie szarżują.
Miłośnicy szybkich przebiegów i błyskotliwych ripost niewiele tu znajdą dla siebie. Mój ulubiony żart to książka, której przeczytanie doktor Feld zaleca Key: „Seksualne rady dla kobiety hetero od geja”. Bo też o seksie mówi się w filmie Frankela bardzo otwarcie i bezpruderyjnie. Jego też głównie dotyczy terapia – bohaterowie mają ponownie wskrzesić w sobie tę iskrę, która rozpalała ich w czasach młodości.
Ktoś może zaprotestować i to niekoniecznie ze względu na „sprośności”, o których jest mowa na ekranie. Chodzi raczej o tego typu kwestię, że trudno, by ludzie z trzydziestoletnim stażem w związku zachowywali się jak świeżo złączeni kochankowie. Jednak pod koniec „Dwoje do poprawki” zaczynają iść po amerykańsku na skróty. Próbuje nam wmówić, że dla chcącego nic trudnego - można mieć wszystko: i miłość, i seks, i wierność, i radość, i udane życie rodzinne, itd, itp. Zgłaszam pewne zastrzeżenia, ale, widać, wciąż jestem za młody na takie filmy.