*"Królewna Śnieżka" to raczej nie jest film, który należy pokazywać małym dzieciom przed snem, ale już dorastająca młódź może wyciągnąć z niego sporo nauk na temat tego, jak funkcjonować w kulturze.*
Tarsem Singh – za którego efekciarskimi produkcjami do tej pory nie przepadałem – zachował tutaj podziwu godną równowagę między baśniowym pierwowzorem a jego współczesną interpretacją. Okazało się, że nie trzeba popadać w grepsiarstwo ani rozmontowywać tradycji do najmniejszej śrubki - jak bywało ostatnimi czasy w hollywoodzkich wersjach „Czerwonego Kapturka” czy „Kota w butach” - by odświeżyć stare teksty. Wystarczy nieco przesunąć akcenty.
„To nie jest opowieść o Królewnie Śnieżce. To jest opowieść o mnie” – mówi na początku filmu Zła Królowa. I rzeczywiście, świadczy o tym również oryginalny tytuł – „Mirror Mirror”, czyli „Lustereczko, lustereczko”. „To jednak była opowieść o Królewnie Śnieżce” – przyznaje na końcu Zła Królowa, gdy pokonana musi zejść ze sceny. Baśnie stoją najczęściej na straży konserwatywnego porządku. Ostrzegają, że za przekroczenie normy czeka nas straszna i bolesna kara. Pokazują, co się dzieje, gdy chłopiec nie będzie mężny, a dziewczynka miła i grzeczna, tylko żądna władzy. Pełne są okrucieństwa i cierpień, by wkodować małym obywatelom strach przed naruszeniem ładu społecznego i kulturowego. Choć jednocześnie mają w sobie potencjał rebelii, która jakoś musi zostać skanalizowana. Świat jednak zmienia się niezależnie od baśni. Gdyby się nie zmieniał, to nadal np. żylibyśmy w ustroju monarchicznym. Również więc i baśnie ulegają modyfikacjom.
W filmie Singha Królewna Śnieżka nie jest już biernym, omdlewającym dziewczęciem czekającym aż ją książę zbudzi pocałunkiem do życia. Działa, wojuje, spiskuje. Uczy się metod walki od wykluczonych i oburzonych – ludzi lilipuciego wzrostu wygnanych przez władczynię z miasta, bo nie pasowali do obowiązującego wzorca urody. To Śnieżka zdejmie pocałunkiem czar z księcia, który, by stać się jej partnerem miłosnym i życiowym, musi się najpierw wyzbyć męskiego, infantylnego narcyzmu. Wpojonego mu w procesie wychowania przekonania o własnej wspaniałości.
Singh i jego scenarzyści obojga płci inteligentnie i nie naruszając baśniowej narracji, wprowadzają w świat przedstawiony obyczajowe przemiany zachodniej kultury. Kobiety spoglądają tutaj pożądliwym okiem na mężczyzn. Męskie ciało staje się seksualnym fetyszem – młody książę dwukrotnie zostaje pozbawiony przyodziewku. Jest to także świat bez religijnej czapy. Świat, w którym ludzie między sobą ustalają hierarchie i metafizyczne sankcje. Te więc podlegają negocjacjom i zmianom, skoro nie wisi nad nimi widmo Pana Boga i jego „odwiecznego” prawa. W epilogu król mówi do bohaterów: „udzielam wam ślubu mocą nadaną mi... przeze mnie”. Jak w „Ślubie” Gombrowicza.
Poniekąd więc „Królewna Śnieżka” Singha stanowi spełniony koszmar polskiej konserwy. Boga nie ma, kobiety rozrabiają zamiast gotować obiadki dla swoich krasnoludków, a faceci stali się fetyszem seksualnym. Co więcej – panuje przyzwolenie dla różnych odmienności płciowych, tudzież erotycznych. Zwróćcie uwagę na giermka książęcego w gorsecie oraz bliskie, czuło-swarliwe relacje łączącego go z panem.
Ale tak całkiem wywrotowo i liberalnie jednak nie jest, czego dowodem centralna postać Złej Królowej. Julia Roberts nie gra wiedźmy ni karykatury. Jej bohaterka to przenikliwa, inteligentna kobieta, która wie, że – aby utrzymać się przy władzy, by w ogóle utrzymać się na powierzchni – musi zachować urodę, siłę i inne przewagi. Musi być po prostu lepsza i bardziej bezwzględna od facetów. Zarazem, do utrzymania statusu najpiękniejszej i najpotężniejszej, potrzebne są jej męskie pieniądze oraz męski prestiż. Stąd jego strategiczny plan, by wyjść za mąż za bogatego i nieopierzonego księcia.
Trudno nie dostrzec w roli Roberts smutnej metafory sytuacji aktorek po czterdziestce, dla których nie tylko w Hollywoodzie brakuje ról, bo publiczność chce oglądać wyłącznie młode towary (dowodem na to przecież także owa zmiana polskiego tytułu, wysuwająca na pierwszy plan Śnieżkę). Walka Królowej skazana jest na klęskę. Przychodzi młodsza rywalka w osobie pasierbicy i po prostu odsuwa swoją macochę na daleki margines. Faceci (zwłaszcza heteroseksualni) wciąż mają dużo łatwiej. Zaginiony król wraca w epilogu i bez najmniejszego problemu znowu obejmuje władzę. Gra go Sean Bean, który w latach 90. brylował w męskim kinie akcji, a teraz gładko przechodzi do ról patriarchów.
Poruszyło mnie zakończenie filmu, w którym stara Królowa z pomarszczoną twarzą i smutnym, zgaszonym, pełnym rozpaczy spojrzeniem próbuje chwycić się ostatniej deski ratunku, czyli zatrutego jabłka. Ale Śnieżka trzyma w ręku wszystkie atuty i wszystkie jabłka. Wygrywa na całej linii. Do czasu. Do czasu, aż po paru latach pojawi się nowa, atrakcyjna i przebojowa królewna.