Berlinale 2020: "The Salt of Tears" czarno-biała historia współczesnego donżuana [RECENZJA]
O Złotego Niedźwiedzia walczy na Berlinale francuskie "The Salt of Tears" Philippe'a Garrela. Legendarny reżyser wzbudził niepokój i dyskomfort części widowni. Jest to film o dosadnym wydźwięku, z którego przebija okrucieństwo męskiego popędu i lekkomyślny egoizm krzywdzącego kobiety bohatera.
Philippe Garrel często nazywany bywa jednym z najbardziej bezkompromisowych, ale zarazem hermetycznych reżyserów w historii francuskiego kina, jego przydomek "niestrudzonego kontynuatora tradycji Nowej Fali", nie jest bez znaczenia. Niewiele w końcu jest twórców wyrosłych na poetyce francuskiego kina lat 60., którzy po latach potrafią jeszcze przefiltrować świat przez specyfikę tamtych czasów. Niewielu potrafi opowiadać równie skromne historie o zawiłościach ludzkich uczuć, nieumiejętności ich wyrażania i sprzecznościach tkwiących w człowieku.
Złote dziecko kina
W przypadku "The Salt of Tears", nowego filmu Garella wyświetlanego w tegorocznym konkursie Berlinale, nie jest od rzeczy wspomnieć o życiu i dotychczasowym dorobku filmowym. Syn aktora – Maurice'a Garrela, ojciec aktorskiego rodzeństwa: Louisa i Esthery Garrel. Swoje debiutanckie dzieło nakręcił jako czternastolatek, dwa lata później po premierze autobiograficznych "Skłóconych dzieci" (1964), uznano go za cudowne dziecko francuskiego kina i natchnionego geniusza. Philippe Garrel niezaprzeczalnie wraz z upływem czasu zajął pozycję czołowego francuskiego awangardowego reżysera, jego filmy oparte na niewielkim budżecie, zjeździły pół świata i największe festiwale.
Co ciekawe, wszystkie te filmy były do siebie podobne, ostatnich kilka można uznać za niemal bliźniacze opowieści. W skrócie: za ascetyczne, zrealizowane w odcieniach bieli, czerni i szarości dramaty, które za sprawą kameralnych sytuacji oraz niespiesznych dialogów pokazują mikrokosmos międzyludzkich relacji i zbliżają widza do sfery intymnej bohaterów.
Luźne układy bez odpowiedzialności
Najnowszy, a dokładnie 28 film w karierze Garrela skonstruowany jest podobnie – scena stanowiąca punkt wyjścia jest właściwie kwintesencją jego kina, a mianowicie przypadkowe spotkanie chłopaka i dziewczyny na przystanku autobusowym. Ona mieszka na co dzień w Paryżu, on przyjechał do stolicy z małego prowincjonalnego miasteczka, by podejść do egzaminów wstępnych na najlepszą stolarską szkołę w kraju. Bohaterowie spędzają razem kawałek popołudnia, kilka kolejnych dni i nocy. Przez większość czasu po prostu spacerują i rozmawiają, wydawałoby się nic nadzwyczajnego, nic bardziej banalnego. Szybko jednak przychodzi krach romantycznego wyobrażenia o ich dalszym byciu razem.
Chłopak staje się obiektem westchnień dziewczyny, ale niedługo po tym wystawia ją do wiatru i odchodzi do innej. Koniec końców zdecyduje się na jeszcze inną opcję – odrzuci obie na rzecz trzeciej, czyli zwolenniczki uprawiania seksu nie tylko z miłości, a dla przyjemności. Luc jest więc notorycznym donżuanem, łamaczem kobiecych serc, który zmienia dziewczyny jak rękawiczki. Prędzej czy później los się jednak odwróci.
"The Salt of Tears" jest opowieścią, która może więc wzbudzać niepokój i dyskomfort wśród tych, którzy chcą widzieć we współczesnym kinie portrety wyemancypowanych, niepodległych mężczyźnie kobiet. Garrel eksponuje na pierwszym planie lekkomyślny egoizm bohatera, w którego rękach młode, ulegające jego urokowi dziewczyny, zaczynają spełniać rolę rekwizytów. Kontakty z kobietami zdają się zatem dla niego aktem chwilowej ekscytacji i luźnym układem, który może przeżyć bez odpowiedzialności, bez zobowiązań. Garrel nikogo w swoim filmie nie ocenia, nie wydaje sądów o naturze kobiet i mężczyzn, dla mnie jednak przyjmuje on skrajnie jednostronny i miałki obraz relacji uczuciowych, traktując postawę swojego bohatera ze zbyt dużą dozą pobłażliwości.
Kontrapunktem dla ekscesów Luca pozostaje jego relacja z ojcem: obecność wielkodusznego, kochającego stolarza, który zaczyna coraz bardziej oddalać od syna, a zarazem dostrzegać w nim potencjał, którego sam nigdy dla siebie odpowiednio nie wykorzystał, wydaje się w filmie Garrela najciekawsza. Dzięki potędze kreacji André Wilmsa oraz długich scenach, w których ojciec z synem po prostu siadają naprzeciw siebie, rozmawiają i wypracowują międzypokoleniowe kompromisy, film Garrela zyskuje na wadze, wzmaga ciężar ekranowej historii i otwiera się na coś nowego.
Kino poza czasem
Delikatnemu uczuciu rozczarowanie "The Salt of Tears" towarzyszyła jednak niewątpliwa przyjemność oglądania: mimo że opowieść ta została umiejscowiona tu i teraz, to ziarniste czarno-białe obrazy, krótkie momenty wygaszania ekranu i fortepianowe partytury Jacquesa Auberta nadają opowieści coś ponadczasowego. Wrażliwość obecna w kinie Garrela wydaje się zatem nadal istnieć poza czasem – dotykać problemów, które zasadniczo nie podlegają przekształceniom, zmianom, a przy tym wygląda ono jak zapis życia sprzed kilku dekad. Trudno uwierzyć, że w czasach powszechnej cyfryzacji takie kino jest ciągle możliwe i obecne.