"Birdman": Popularność, która prowadzi do frustracji [RECENZJA]
*"Birdman" to duże zaskoczenie w dorobku Alejandro Gonzáleza Iñárritu nie tyle przez komediową formę, jakże nieprzystającą do wcześniejszych dzieł reżysera, co raczej przez odejście od roztrząsania metafizycznych kwestii na rzecz mocno konkretnych problemów środowiska aktorskiego. Reżyser kunsztownie demaskuje w nim celebrytów, którzy pod maską uśmiechów skrywają frustracje, załamania nerwowe i intelektualne pretensje.*
19.01.2015 16:35
W poprzednich filmach reżysera los jednostki zależny był od setek małych czynników. Życie kierowane było nie przez wolną wolę człowieka tylko przez to, co dzieje się dookoła niego. Było efektem wielu zdarzeń i wyborów dokonywanych przez innych, było częścią systemu naczyń połączonych. W „Birdmanie…” Iñárritu na głównego bohatera wybiera mężczyznę, który myśleniem przeczy takim założeniom. Riggan Thomson (świetny Michael Keaton) jest zapomnianym aktorem, przekonanym o tym, że jeśli tylko weźmie sprawy w swoje ręce, zapisze się w historii kultury jako wybitny reżyser teatralny. I jemu meksykański twórca udowodni, jak naiwna jest wiara w to, że człowiek jest kowalem własnego losu.
Iñárritu na miejsce akcji wybiera teatr, będący tu jednym z ostatnich bastionów sztuki wysokiej. To tu schronił się Thomson po tym, jak zdecydował się porzucić karierę w kontynuacji blockbustera, który przyniósł mu niebywałą popularność. Nie jest jednak „Birdman” opowieścią o zderzeniu podniosłego i niskiego, popularnego i elitarnego, artyzmu i pulpy. Jest raczej historią o niemożności zrywania z przeszłością, przekraczania własnych granic i adaptowania się do nowych czasów.
Koledzy Thomsona po fachu czują przed nim respekt, bo zdają sobie sprawę, że dzięki zdobytej popularności jest osobą wpływową, jednak mało który z nich traktuje jego reżyserskie zapędy poważnie. Wystawianie przedstawień mają za kolejną fanaberię rozkapryszonego gwiazdora. Przejmująco pokazuje Iñárritu wieczne niespełnienie ludzi sztuki. Thomson marzy o uznaniu go za intelektualnego guru, a jego utalentowani koledzy skrycie zazdroszczą mu dawnej sławy. Jednak każdy udaje tu kogoś innego, czego dopełnieniem jest postać filmowej krytyczki, która z zazdrości, pod przykrywką intelektualnych frazesów, jedną recenzją niszczy miesiące pracy artystów. W tym kontekście osadzenie akcji w teatrze nabiera dodatkowego znaczenia: aktorzy grają bowiem nie tylko przed publicznością, ale przede wszystkim przed sobą („Ja nie kłamię jedynie na scenie, tylko w czyjejś roli staję się sobą, jestem prawdziwy” – powie w pewnym momencie bohater Edwarda Nortona, który – żeby nie było zbyt dramatycznie – erekcji dostaje tylko wtedy,
gdy jego postać się podnieci). Wystawiają swój spektakl, manipulują, grają na emocjach, zwodzą. Świetnie udaje się Iñárritu uchwycić ich podwójne osobowości na przykładzie głównego bohatera, toczącego zażarte (i śmieszne!) boje i polemiki z własnym alter ego, którym jest tu – a jakże! – jego dawny bohater z popularnych filmów.
Dzięki takim rozwiązaniom udaje się meksykańskiemu reżyserowi przełamać podniosły nastrój, a tragiczną z ducha opowieść poprowadzić w stronę czarnej komedii. Rozważania o życiu oraz kondycji artysty i sztuki dziś podane są z dystansem. Intymną opowieść o frustracji – pladze naszych czasów – wypełniają sceny epickie, jakby żywcem wycięte z którejś z hollywoodzkich superprodukcji. Nie czas na łzy, nie czas na żal – zdaje się mówić Iñárritu świadomy tego, że jeśli sława trwa dziś przysłowiowe pięć minut, to na refleksje nie zostaje nam nawet tyle czasu. Film musi trafić we wrażliwość widzów od razu, bo tylko w czasie rzeczywistym jest w stanie wywołać w nich odpowiednie emocje. I trafia.
Środowisko filmowe niepokojąco-zabawną wizję Iñárritu pokochało. Film zdobył dziewięć nominacji do Oscara, co potwierdza, że portretując bolączki dzisiejszych artystów, twórca nie minął się z prawdą (często mówi się o zbieżności filmowej historii z biografią Keatona, który zdobył popularność rolą Batmana, a potem ugrzązł w mizernym kinie akcji). Bez wątpienia zasługuje „Birdman” na niejedną statuetkę, ale nieprzyznanie mu nagrody za zdjęcia, będzie kolejnym, po nieprzychylnym mu werdykcie jurorów Camerimage (film pokazywany był w konkursie głównym 21. edycji imprezy), rozczarowaniem. Zdjęcia Emmanuela Lubezkiego (Oscar za „Grawitację” Alfonso Cuaróna) to wirtuozeria sztuki operatorskiej. Kamera wykonuje tu mistrzowskie piruety. Śledząc bohaterów, to przybliża się do nich, to oddala wyprzedza, okrąża, kuca, podnosi się. słowem: tańczy. W najlepszym stylu.