Camerimage. Współtwórca "Życia Pi" zdradza nam sekrety powstawania filmu
- Zbudowaliśmy na Tajwanie zbiornik. Mieliśmy 11 osób od robienia fal. Praktycznie za każdym razem, gdy widzisz Pi na łodzi z Richardem Parkerem, albo gdy jest na tratwie, wszystko to było nagrane w zbiorniku - opowiada w rozmowie z WP Film David Gropman, scenarzysta i członek jury podczas Camerimage 2018.
Magda Drozdek: Kilkadziesiąt filmów na koncie, dwie nominacje do Oscara i które to będą odwiedziny w Bydgoszczy?
David Gropman: Drugie! Byłem na festiwalu cztery lata temu jako członek jury. I od tamtego czasu desperacko próbowałem tu wrócić. Tyle że dopiero teraz znalazłem "okienko" w grafiku, żeby to się mogło stać.
W tym roku konkurs główny jest bardzo zróżnicowany. Jest Ryan Gosling lecący w kosmos. Lady Gaga jako początkująca piosenkarka. Jest historia masakry na wyspie Utoya. Jak oceniłby pan tegoroczny konkurs?
Wyjątkowo ciekawa rywalizacja, naprawdę ciekawe filmy. Właśnie dlatego po prostu uwielbiam tu być. A szczególnie konkurs główny, bo wybrane są tu międzynarodowe filmy, które wiele znaczą w tym roku, wiele wniosły. Świetna selekcja. Czysta przyjemność dla mnie jako filmowca. Widziałem filmy przygotowane przez studentów, debiutantów, i to jest coś niesamowitego. Jak bardzo są utalentowani!
Widział pan już jakieś polskie filmy z tego roku?
Film konkursu głównego, czyli "Zimna wojna", dopiero przede mną. Ale widziałem film spoza konkursu, a który pokazywany jest podczas festiwalu – "Fugę" (nowym dziełem Agnieszki Smoczyńskiej zachwycaliśmy się prosto z festiwalu w Cannes – przyp. red.). Niesamowicie mocny film. Teraz z niecierpliwością czekam na seans "Zimnej wojny".
Jest szansa na Oscara?
Nie mogę nic takiego powiedzieć! Ale prawda jest taka, że Paweł Pawlikowski jest świetnym filmowcem i reżyserem. Więcej nie powiem, bo ktoś pomyśli, że mam jakieś specjalne względy dla konkretnych filmów.
*Ma pan na liście wielkie produkcje. I żeby wymienić choćby kilka, to "Wątpliwość", "Czekolada" i oczywiście "Życie Pi". Mam tę wyjątkową szansę, więc muszę zapytać o pana wspomnienia z pracy nad tym filmem. *
Wie pani, każdy film, który ma mnie zainteresować do pracy nad nim, musi opierać się na ciekawej historii. W trakcie swojej kariery miałem to szczęście pracować nad wieloma filmami, które oparte były na pięknych opowiadaniach. A "Życie Pi" jest... wie pani, po prostu niesamowitą lekturą. Od tego zacząłem też przygotowania do filmu – od przeczytania książki jeszcze raz. Gdy czytasz coś takiego, nie musisz się już niczym przejmować jako scenograf. Bo jesteś wspaniale zainspirowana tymi słowami. Więc masz już wyobrażenie o tym, co chcemy pokazać w filmie. A potem dostajesz scenariusz. Ten był dziełem samym w sobie. Pięknie napisany, pełen uczuć... I do tego doświadczony reżyser, jakim był Ang Lee.
Byliśmy szczęściarzami, bo mieliśmy wiele czasu na przygotowania przed ruszeniem ze zdjęciami. Ja, Ang, ilustratorzy spędziliśmy miesiące w Nowym Jorku, rozbudowując naszą wizję filmu. To był bardzo trudny film do zrobienia technicznie, więc musieliśmy przekonać wytwórnię, by zgodziła się na produkcję. I te miesiące w Nowym Jorku były kluczowe. Mieliśmy obraz tego, co zrobimy. Mieliśmy konkretne plany. Częścią tych przygotowań były też wyjazdy do Indii, gdzie szukaliśmy lokacji, do Tajwanu – gdzie zrobiliśmy większość filmu – i do Meksyku, gdzie kręciliśmy ostatnie sceny ocalenia Pi i tam też powstawała wyspa, na której Pi spędził jedną, niesamowitą noc, zanim zorientował się, że powinien wiać.
Na planie działa się magia. Finalnie widzimy tygrysa w łodzi, chłopca dryfującego na oceanie. I wtedy w sieci pojawiają się zdjęcia, jak to było wszystko zrobione. Ktoś powie, że tu magia się ulatnia. Jak praca nad tymi efektami wyglądała z pana perspektywy?
Zbudowaliśmy na Tajwanie zbiornik. 60 na 30 metrów i prawie 3 metry głębokości. Mieliśmy 11 osób od robienia fal. Praktycznie za każdym razem, gdy widzisz Pi na łodzi z Richardem Parkerem (potężny tygrys – przyp. red.), albo gdy jest na tratwie, wszystko to było nagrane w zbiorniku. Jest tylko kilka scen, które były dorywane osobno. Zaraz obok zbiornika zrobiliśmy takie specjalne miejsce, gdzie nagrywaliśmy zwierzęta. Na planie były trzy tygrysy i hiena. Wszystkie sceny z tygrysem były nagrywane na łodzi, do której był przyczepiony gimbal (stabilizator - przyp. red.) z kamerą. Potem w postprodukcji dowiedziałem się, że prawdziwego tygrysa w filmie jest może jakieś 15 proc. Ale Richard "zagrał" wszystkie momenty, wszystkie reakcje zwierzęcia były nagrane symultanicznie z tym, co działo się w tym czasie z Pi.
Która scena w tym filmie jest pana ulubioną?
Trudno wybrać jedną, bo jest tyle pięknych momentów, które Pi przeżywa na łodzi. Może cię zaskoczę, bo jako scenograf ostatecznie nie wybrałbym scen na oceanie. Są za to dwie takie, które są mi wyjątkowo bliższe. Jedna to ta, kiedy łódź w końcu trafia na wybrzeże Meksyku i staje na brzegu. Tak bardzo wzruszająca chwila. I druga, także z Meksyku, gdy Pi leży w szpitalu i rozmawia z dwoma urzędnikami. To jest takie proste, takie techniczne, ale pokazuje idealnie, co ten chłopak przeszedł.
Pewnie wiele osób by się ze mną zgodziło, że można zrobić stopklatkę w każdej chwili i na ekranie pojawi się obraz, który można oprawić w ramkę. Czy praca nad takim filmem jest bardziej wymagająca niż np. podczas kręcenia rodzinnego dramatu, jakim jest "Sierpień w hrabstwie Osage"?
Nie, ale trudno też porównywać. "Życie Pi" musieliśmy stworzyć na różnych planach zdjęciowych. Kręciliśmy w tych malowniczych szkołach, z tymi świetnymi dzieciakami. Ale gdy weźmiesz "Sierpień w hrabstwie Osage" czy "Płoty" to masz bardzo określone, surowe obrazy. Ale dalej musisz opowiedzieć wciągającą opowieść. To też wyzwanie, ale innego typu. Kocham robić takie filmy, bo musisz skupić się na kilku detalach. Ciekawie, że o to pytasz, bo w przypadku "Sierpnia" nakręciliśmy wiele scen poza domem głównych bohaterów. Ale już na tym etapie wiedzieliśmy, że to duży błąd, bo nasi bohaterowie powinni być w swoim rodzinnym domu.
Współpracował pan wtedy na planie z Meryl Streep. Spotkaliście się też na planie "Pokoju Marvina" i "Wątpliwości". Muszę zapytać więc, jak pracuje się z Meryl?
Och, tu muszę wspomnieć, że "Pokój Marvina" był współtworzony przez Piotra Sobocińskiego, którego bardzo nam tu brakuje. Byliśmy sobie bardzo bliscy. Ale wróćmy do Meryl – wie pani, że my chodziliśmy razem do jednej szkoły teatralnej? Jest troszkę starsza ode mnie, oczywiście! Ja i żona byliśmy na pierwszym roku, ona na trzecim. Już wtedy mogłem podziwiać jej występny na scenie. A po latach spotkaliśmy się na planie. Wyjątkowa aktorka.
Camerimage to święto operatorów, filmowców, o których chyba nieczęsto się mówi? Pan podpisałby się pod tym, że twórcy filmów są niesłusznie pomijani?
Wszyscy opowiadamy historię. Kostiumografowie, scenografowie, operatorzy... Wszyscy podążamy za wizją reżysera. Nie sądzę, że czujemy się jakoś pomijani, niedoceniani. Najważniejsza w naszej pracy jest historia i tylko to się tak naprawdę liczy.