Celuloidowy lukier
Mój ojciec mawiał kiedyś, że w Rosji nikt nigdy nie wywrócił się na rowerze, śmiejąc się z tego, jak wiele zamiata się pod dywan u naszych wschodnich sąsiadów. Perspektywa świata, w którym nic złego się nie dzieje, jest oczywiście nierealna, ale kusząca. Takie jest uniwersum w filmach *Richarda Curtisa. W najnowszym z nich o świetnym, dwuznacznym tytule "About Time", koszmarnie przetłumaczonym u nas na "Czas na miłość", ta wizja ma wymiar jeszcze większy. Jeżeli głównemu bohaterowi podwinie się noga, zamyka się w szafie i podróżuje w czasie, żeby naprawić błąd.*
Curtis sprzedaje w swoich filmach ten rodzaj fałszu, którym handluje się najlepiej. Bo każdy, kto go kupuje, czuje się po wyjściu z kina lepiej. Najnowsze dzieło twórcy "To właśnie miłość" działa w podobny sposób. Wszyscy wychodzą z kina z bananem na ustach. Wszyscy – z wyjątkiem mnie. W "Czasie na miłość" idzie z grubsza o to, że mężczyźni w jednej brytyjskiej, idealnej rodzinie mają dar podróżowania w czasie. Kiedy w 21. urodziny głównemu bohaterowi wyjawia to ojciec, ten próbuje wykorzystać talent do celów sercowych. Początki są trudne i przynoszą pewne rozczarowania – okazuje się, że bez wzajemnej chemii nie ma mowy o podbojach miłosnych. Kiedy bohater trafia w końcu na t ę j e d y n ą pragnie zniwelować każdą najdrobniejszą przeszkodę.
Motyw z przemieszczaniem się w czasie początkowo jest nawet zabawnie ogrywany przez Curtisa. Ale im dłuższa projekcja (a film trwa ponad dwie godziny)
, tym bardziej staje się to monotonne, zwłaszcza, że jest to główny nośnik dowcipu. Przy całej mojej niechęci dla lukru, który oblepia każdy kadr Curtisowskich komromów, trzeba jednak przyznać, że jest on sprawnym filmowym gawędziarzem. Opowieść jest w gruncie rzeczy o tym, jak stawać się lepszym człowiekiem ucząc się na błędach – tym są dla Tima podróże w czasie. Trąci to banałem, ale która z komedii romantycznych nim nie trąca? Historia snuje się powoli, ale krzepko. Curtis tu i ówdzie wsącza delikatny humor, który trochę ożywia akcję. Najlepsza jest w scena w randkowym dark-roomie, kiedy Tim poznaje Mary. Nie widzimy twarzy, tylko zarysy postaci – kiedy znikają kompleksy związane z fizjonomią, flirt staje się łatwiejszy.
Nie można nie docenić dobrej Curtisa ręki do aktorów. Spisuje się tu i Domhnall Gleeson w roli głównej jako nieporadny romantyk, przekonujący jest Bill Nighy w roli kochającego ojca, a w Rachel McAdams można rzeczywiście się zakochać.
Wieszczę, że film będzie ogromnym sukcesem kasowym – ludzie potrzebuję czasem pokrzepienia z ekranu, a nowy obraz Curtisa zapewni im to w stu procentach. Jednak wszyscy, którzy wyczują w tym fałsz i wolą mroczniejszą stronę życia – albo choćby życie w pełnym, przykrym i dobrym wymiarze – poczują się oszukani. Ja zaś pozazdrościłem bohaterowi – chętnie przeniósłbym się w czasie do momentu, kiedy przekraczałem salę kinową.