To jedna z najbardziej niezwykłych i spektakularnych karier w historii Hollywood. Chciał zostać muzykiem, ale nie wyszło. Zaczynał jako aktor epizodyczny, następnie nieoczekiwanie został telewizyjnym bożyszczem nastolatek. Rola młodzieżowego idola nie podobała mu się, więc szybko zwrócił się ku art-house’owym filmom kręconym przez niszowych twórców. W wieku 40 lat nagle został mega gwiazdą kina dzięki roli kapitana Jacka Sparrowa, która przyniosła mu wielkie pieniądze, sławę oraz nominację do Oscara. Był uwielbiany przez wszystkich, nawet portale plotkarskie. I nagle coś pękło... Zakończył swój długoletni związek z Vanessą Paradis, uważany przez wielu za idealny; związał się z prawie o połowę młodsząAmber Heard, a do tego wszystkiego jego filmy coraz częściej okazują się klapami, zarówno artystycznymi jak i finansowymi.
Droga na szczyt sławy w przypadku Johnny’ego Deppa była długa, kręta i pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji. Tak naprawdę nic nie zapowiadało, że kiedykolwiek zostanie gwiazdą. Co więcej, nic nie wskazywało na to, że w ogóle będzie kiedyś aktorem. Johnny był typowym zbuntowanym nastolatkiem przełomu lat 70. i 80., którego rodzice (ojciec inżynier, matka kelnerka) rozwiedli się, gdy miał 15 lat. Tuż po tym, Johnny został wyrzucony z ogólniaka i dołączył do zespołu rockowego, który nosił nazwę The Kids. Nie udało im się jednak odnieść żadnego sukcesu i rozpadli się jeszcze przed jakąkolwiek szansą na kontrakt płytowy. W wieku 20 lat, Johnny wziął ślub z siostrą basisty The Kids, która pracowała jako charakteryzatorka (po kilku latach wzięli rozwód). Dzięki niej Depp zapoznał się z początkującym wówczas aktorem Nicholasem Coppolą, znanym dziś jako Nicolas Cage. To właśnie Cage namówił
Johnny’ego, który parał się wówczas pracą m.in. na stacji benzynowej oraz jako telemarketer sprzedający długopisy, by spróbował swoich sił jako aktor. I tym sposobem, już w 1984 roku, w wieku 21 lat, Depp zadebiutował drugoplanową rolą, w kultowym już dziś horrorze „Koszmar z Ulicy Wiązów”. W udziale przypadła mu najbardziej spektakularna scena z całego obrazu.
Film spotkał się z fantastycznym odbiorem zarówno krytyki, jak i publiczności, ale pomimo sukcesu na biurko Johnny’ego nie zaczęły lawinowo spływać kolejne propozycje. W 1985 roku zagrał wprawdzie swoją pierwszą główną rolę w filmie „Wakacje w kurorcie”, ale okazał się on klapą finansową i marną w swoim gatunku produkcją młodzieżową.
W 1986 dostał angaż w wybitnym „Plutonie” Olivera Stone’a, tyle że jego rola była epizodyczna. Pomimo ogromnego sukcesu komercyjnego i Oscara za najlepszy film roku, Depp pozostał kompletnie niezauważony. Pula jego długów i rachunków rosła z miesiąca na miesiąc co, po dłuższym okresie braku nowych propozycji, skłoniło go do spróbowania swoich sił w telewizji.
W 1987 roku otrzymał angaż jako główny bohater młodzieżowego serialu „21 Jump Street” opowiadającego o młodych gliniarzach, którzy pod przykrywką walczą z przestępczością w ogólniakach. Serial dość szybko stał się przebojem, a Depp telewizyjną gwiazdą wśród młodzieży końca lat 80. Jego twarz zaczęła zdobić okładki niemal wszystkich pism dla nastolatków i zapewne niejedną ścianę w pokojach swoich fanów. Ale samemu Johnny’emu niezbyt się to podobało:
- Nie znosiłem tych wszystkich łatek jakie mi przypinano. Nie chciałem być ‘idolem nastolatek’ tylko aktorem. Tymczasem widziałem, że z dnia na dzień próbowano ze mnie zrobić produkt. Poza tym, nie chciałem trwać w jednym miejscu przez cały czas, bo to oznaczałoby brak rozwoju – powiedział po latach.
– „21 Jump Street” było całkiem w porządku przez pierwsze dwa sezony. Materiał był niezły, dawaliśmy dzieciakom dość ważny przekaz. Fajnie mi się wówczas pracowało. Potem zaczęło się to wszystko zmieniać, na fali popularności, zrobił się z tego pusty show, z masą akcji, który niczym zupka w proszku, został ładnie zapakowany i teraz tylko trzeba go sprzedać – dodawał.
Ostatecznie, po prawie czterech latach zrezygnował z dalszego grania w serialu, nie przedłużając wygasającego kontraktu. Nawet kwota 45 tysięcy dolarów za odcinek nie była go w stanie zatrzymać na dłużej. Zmęczony i niezadowolony ze statusu pop idola, Depp zwrócił się ku X muzie, szukając dla siebie ciekawych, wymagających artystycznie i nieszablonowych ról w projektach jak najdalszych od mainstreamu. I tak trafił pod skrzydła Johna Watersa oraz Tima Burtona. U Watersa zagrał w „Beksie” – urokliwie kampowej komedii musicalowej, a u Burtona (który był tuż po ogromnym sukcesie „Batmana” i też chciał zrobić coś bardziej skromnego i intymnego) w kultowym „Edwardzie Nożycorękim”.
„Edward...” bardzo dobrze poradził sobie w kinach, ale przede wszystkim zachwycił publiczność i krytyków. To przepiękna współczesna baśń o miłości, samotności, potrzebie bliskości i zrozumienia, która zachwyca od strony formalnej mroczno-bajkową wyobraźnią i pomysłami Tima Burtona oraz kapitalną rolą Deppa, który w większości przekazywał emocje postaci za pomocą mimiki, ewidentnie odwołując się do klasyków kina niemego. Była to jego pierwsza w pełni świadoma i dojrzała kreacja aktorska. Projekt ten był w 100% tym czego on wówczas szukał dla siebie – pod każdym względem wyjątkowy i rzadko spotykany. Tego typu filmy i role nie trafiają się aktorom każdego dnia.
Kolejne lata to kolejne role outsiderów, dziwaków, samotników oraz ludzi, którzy w życiu idą pod prąd. Depp zaczął grać wówczas w dużej mierze u niszowych, często europejskich twórców (co na początku lat 90. nie było właściwie praktykowane przez żadnego poważnie myślącego o swojej karierze amerykańskiego aktora). U stawiającego wtedy swoje pierwsze kroki w Stanach Szweda Lasse Hallstroma wystąpił wraz z Leonardo DiCaprio w „Co gryzie Gilberta Grape’a” (film nie sprzedał się w kinach, pomimo świetnych recenzji, ale później zyskał miano kultowego po licznych emisjach w telewizji). Zagrał też u Emira Kusturicy razem z Mią Farrow w surrealistycznym „Arizona Dream”. Ten film spełniał wszystkie podręcznikowe wytyczne definicji bycia kinem art-house’owym, czyli zebrał dobre opinie prasy, ale właściwie do dziś niewielu ludzi go widziało, poza bywalcami paru festiwali
filmowych.
Podobnie było z „Truposzem” Jima Jarmuscha – art-house’owym, psychodelicznym westernem. Depp ewidentnie uciekał od sławy i Hollywood, które co jakiś czas upominało się o niego. Johnny odrzucił po drodze propozycje zagrania w takich przebojach jak np. „Speed – Niebezpieczna prędkość”, „Wywiad z wampirem” czy „Matrix”, za które proponowano mu spore sumy pieniędzy. Z reguły, jeśli już pojawiał się w bardziej mainstreamowych projektach to musiały mieć one dobry scenariusz i obsadę, tak jak to było w przypadku znakomitego thrillera „Donnie Brasco”, w którym to Depp zagrał u boku samego Ala Pacino.
Swoją karierę usytuował gdzieś na obrzeżach Hollywood, wybierając małe projekty z twórcami, których cenił i z którymi sam chciał pracować, jak chociażby Marlon Brando czy Roman Polański. To właśnie podczas kręcenia „Dziewiątych wrót” Polańskiego, Depp natrafił w jednej z paryskich kawiarni na siedzącą tam Vanessę Paradis, w której zakochał się z miejsca. – Najpierw spostrzegłem jej plecy i gapiłem się w nie przez jakiś czas. Następnie się odwróciła, zobaczyłem jej twarz. Podeszła do mnie, spojrzała mi w oczy i przywitała się. A ja od razu wiedziałem, że to właśnie to – wspomina.
Nie trzeba było długo czekać – już wkrótce oboje byli ze sobą, a na świat przyszło ich pierwsze dziecko – dziewczynka o imieniu Lily Rose. Założenie rodziny to punkt zwrotny w życiu każdego człowieka, więc nie inaczej było też z Johnnym. Zaczął coraz bardziej skupiać się na rodzinie i to właśnie im podporządkował swoją karierę. Co wyszło mu na dobre.
– Vanessa i dzieci dali mi nowe życie. Zmieniła się cała moja perspektywa. Dzięki nim osiągnąłem wewnętrzny spokój – nadmieniał Depp. W 2002 roku na świat przyszedł jego pierwszy syn Jack i to w dużej mierze dzięki niemu Depp ostatecznie podjął decyzję, której nikt by się po nim nie spodziewał. Zgodził się zagrać pirata w wysokobudżetowym filmie Disneya pt. „Piraci z Karaibów”. Ponad 10 lat temu brzmiało to jak absurd. Depp miał wtedy już 40 lat, unikał takich produkcji jak ognia, a poza tym, w Hollywood już od lat nie kręciło się filmów o piratach, które uważane były za wymarły gatunek. Ale i tym razem Johnny poszedł pod prąd, co w jego przypadku nie oznaczało już uciekania od mainstreamu, tylko rzucenie się w jego otchłań. Choć może to nie do końca dobre określenie.
Depp w ów pirata wcielił się na „własnych warunkach” – dziś już wszyscy wiemy jaki jest dalszy ciąg tych zdarzeń. Kapitan Jack Sparrow nie był typowym bohaterem kina popcornowego, z dnia na dzień stał się nieoczekiwanie dla wszystkich postacią kultową i z miejsca trafił do annałów kina. Wszyscy byli zachwyceni. Dziennikarze chwalili udaną mieszankę kina przygodowego i komedii jako idealny przykład blockbustera na dobrym poziomie, a publiczność waliła do kin drzwiami i oknami. „Piraci...” stali się jednym z największych komercyjnych przebojów początku XXI wieku.
Natychmiast podjęto też decyzję o nakręceniu sequeli, które biły rekordy kasowe, a z Deppa uczyniły mega gwiazdę uwielbianą przez wszystkich. No i przy okazji milionera. Za czwartą część „Piratów...” otrzymał ponoć rekordową gażę w wysokości 50 milionów dolarów. Gdzieś tak do 2010 roku był jedną z najpopularniejszych osób na planecie. I jedną z najbardziej uwielbianych. Nawet wścibskie brukowce i portale plotkarskie, które nie szczędzą żadnych autorytetów, na ogół wyrażały się o nim z sympatią i podziwem. Właściwie wszystko co robił, to jak się zachowywał, jak się ubierał i wypowiadał było „cool”. Do tego dochodziły jego tatuaże, fajne role i znajomości z gwiazdami rocka, z którymi czasem udało mu się występować na scenie (Keith Richards, Marilyn Manson, Eddie Vedder czy Alice Cooper).
Dodatkowym plusem było jego ustabilizowane i szczęśliwe (jak się wówczas wydawało) życie rodzinne. Z Vanessą byli razem już ponad dekadę, a to w Hollywood anomalia bardzo rzadko spotykana. Razem z parą uroczych dzieciaków tworzyli wrażenie idealnej rodziny, w dodatku żyjącej z dala od zgiełku Los Angeles, bo w spokojniejszym, artystycznym Paryżu. I pomimo kolejnych, jeszcze większych sukcesów kasowych z roku na rok oraz proporcjonalnie do tego rosnącej wielomilionowej gaży, można było odnieść wrażenie, że pomimo swojego ekscentrycznego trybu życia, niesłychanej popularności i stylu, woda sodowa nie uderzyła mu do głowy.
Ale do czasu. Jak widać nic nie trwa wiecznie i dla aktorów, nawet największych i najbardziej popularnych, pięć minut sławy da się przedłużyć maksymalnie do kwadransa, ale nie więcej. Już w przypadku czwartej części „Piratów...” widać było zmęczenie materiału. Kolejne lata zaczęły przynosić ze sobą coraz mniej udane projekty i niezbyt wyszukane role. Depp dał się poznać jako specjalista od dziwnych typków w dziwacznych fryzurach i z pomalowaną twarzą. Tyle tylko, że dość szybko zaczęło być to wtórne. Kolejne postaci, które przychodziło mu grać były ewidentnie podobne, zarówno charakterologicznie jak i wizualnie do jego wcześniejszych dokonań.
Sweeney Todd czy Barnabas Collins z „Mrocznych cieni” to jakby bezpośredni kuzyni Edwarda Nożycorękiego. Tonto z bardzo słabego „Jeźdźca znikąd” to z kolei mieszanka Edwarda i Jacka Sparrowa – i wcale nie trzeba być znawcą kina i jego filmografii by dostrzec to gołym okiem. Także warsztat aktorski Deppa zaczyna się powtarzać, a on sam wydaje się korzystać cały czas z tym samych min i grymasów. Do tego jego współpraca z Timem Burtonem, niegdyś niezwykła na hollywoodzkim firmamencie, dziś została już zdewaluowana i coraz częściej bywa obiektem kpin i żartów. I nie pomaga tu nawet fakt, że Depp sam potrafi się z tego śmiać, tak jak to miało miejsce w serialu „Life’s too short” Ricky’ego Gervaisa.
Jego kolejne filmy to pasmo spektakularnych klap zarówno artystycznych jak i finansowych.*Wielka sława przyszła, ale i powoli zaczyna odchodzić, a jego nazwisko przestaje przyciągać tłumy do kin. Pierwszym pechowym projektem był „Turysta” z Angeliną Jolie, który został brutalnie potraktowany przez krytykę i był dość sporym rozczarowaniem komercyjnym. Potem „Dziennik zakrapiany rumem”, którego prawie nikt nie obejrzał. Spodziewano się wiele po „Mrocznych cieniach”, gdyż był to kolejny wspólny projekt Deppa i Burtona, tuż po gigantycznym sukcesie „Alicji w Krainie Czarów”. *Ale wyniki kasowe były przeciętne, a do tego budżet na tyle duży, że film nie zdołał nawet na siebie zarobić.
Rok 2013 był chyba najbardziej pechowy. Choć Depp i twórcy „Jeźdźca znikąd” poniekąd sami się o to prosili. Film ten powstał za ogromne pieniądze, zdecydowanie zbyt duże jak na western przygodowy. Zbyt wielka pewność siebie producentów i wiara w Deppa, który wcześniej tchnął życie (i pieniądze) w film o piratach, sprawiła, że powierzono mu też i wymarły gatunek westernów. W tym jednak przypadku magia Johnny’ego nie zadziałała. Film zebrał przeważnie negatywne opinie prasy i zarobił rozczarowujące pieniądze w box office na całym świecie, a biorąc pod uwagę mamuci budżet (220 milionów dolarów i to po obniżkach) uważany jest dziś za jedną z największych finansowych katastrof w historii kina i stanowi czarną plamę na filmografii Deppa, którą niełatwo będzie zmyć. Ale już na etapie produkcji można było się tego spodziewać. Widać wszyscy kurczowo trzymali się nadziei, że Depp i tym razem zdziała cuda. Klapa „Jeźdźca...” stała się decydującym gwoździem do trumny jeśli chodzi o karierę Johnny’ego i jego
pozycję w Hollywood.
Potem przyszło nieoczekiwane, żeby nie powiedzieć szokujące rozstanie z Vanessą, którą zostawił dla młodszej o ponad 20 lat Amber Heard. Nagle Johnny dołączył do stereotypowych męskich przedstawicieli kryzysu wieku średniego. „Mąż i ojciec dwójki dzieci odchodzi do młodszej” – najbardziej typowy schemat znany z brukowców. Stracił na tym wiele punktów, przede wszystkim u swoich fanów. Nagle przestał już być taki cool, coraz częściej zaczęto mu docinać, kpić, wyśmiewać jego zachowanie. Rozstanie z Vanessą przebiegło nadzwyczaj cywilizowanie, co zaliczyć należy jako plus. Obyło się bez ekscesów, skandali i prania brudów. Oboje zapewniają, że rozchodzą się w zgodzie i zostają przyjaciółmi. Ale mimo to, niesmak pozostaje.
Jego najnowsza produkcja „Transcendencja” pokazała, że niewielu widzów czekało na nowy film z nim w roli głównej. On sam nadal stara się zarabiać na filmach najlepiej jak może, zapewne przestał się już zbytnio przejmować tym czy jest lubiany i popularny (o ile kiedykolwiek się przejmował) i po prostu wykorzystuje czas jak najlepiej tylko może, przy okazji myśląc coraz poważniej o aktorskiej emeryturze. Każdy z jego ostatnich filmów ma ewidentnie zawyżony budżet, którego przeważnie nie widać na ekranie a oznacza to tylko tyle, że spory jego kawałek pochłania jego gaża. Do tego, nawet jeśli seria kolejnych wpadek będzie trwać dalej, to i tak ma on asa w rękawie w postaci powstających właśnie kontynuacji „Piratów z Karaibów” oraz „Alicji w Krainie Czarów”, które, nawet jeśli poradzą sobie w kinach gorzej od poprzedniczek, to i tak przyniosą ogromne pieniądze.
Chyba nikt w latach 90. nie przypuszczał, że przyjdzie taki czas, gdy niepokorny i grający outsiderów w niszowych projektach Johnny, znajdzie się w takim punkcie swojej kariery, że będzie żerował głównie na tworzeniu sequeli przebojowych serii. Jak widać ludzie potrafią się zmieniać z biegiem czasu. Nie zawsze na lepsze.