Evangeline Lilly dla WP: "Aktorstwo to tortura". Została gwiazdą, chociaż wcale o tym nie marzyła
Zasłynęła rolą Kate Austen z serialu "Zagubieni", która otworzyła jej drogę do hollywoodzkiej kariery. Potem był "Hobbit" i kontrakt z Marvel Studios. Tyle że Evangeline Lilly nigdy nie chciała zostać sławną aktorką. Premiera jej nowego filmu, "Ant-Mana i Osy", już 3 sierpnia.
20.07.2018 | aktual.: 22.07.2018 22:22
Bartosz Czartoryski: Muszę przyznać, że fajnie cię zobaczyć jako równoprawną bohaterkę filmu superbohaterskiego, który od razu po światowej premierze odniósł niemały sukces.
Evangeline Lilly: Dla mnie to żadna niespodzianka, bo superbohaterki od lat były szalenie popularne i dziwiło mnie raczej to, że tak rzadko goszczą na ekranach. Gdy jako dziecko czytałam komiksy, śledziłam przede wszystkim losy kobiecych postaci. I podejrzewałam, że chłopcy również przerzucają kolejne strony tylko po to, aby na nie popatrzeć! Dlatego, powtórzę, nie dziwi mnie sukces, o którym mówisz, a raczej, że zajęło to tak dużo czasu. Mężczyźni rządzący przemysłem filmowym potrzebowali chwili, aby zrozumieć, że kobieta również może być postacią fizycznie dominującą i, oczywiście, przy tym przekonującą. Feminizm ze swoim dążeniem do równości płci musiał przebyć długą drogę, aby Hollywood zrozumiało, że publika chce oglądać superbohaterki.
A co na to wszystko twój syn?
Kiedy przyszedł na plan, od razu chciał przymierzyć mój kostium, co straszliwie mnie ujęło, bo zrozumiałam, że nie robię tego filmu tylko dla dziewczynek. Mój syn przyczepił sobie potem skrzydełka i krzyczał "Mamo, zobacz, jestem Osą!". Kiedy na niego patrzę, myślę, że nareszcie mamy szansę doczekać się pokolenia, które nie będzie znało pojęcia patriarchatu.
Ale chyba jest lepiej, prawda? Trzymając się kina superbohaterskiego, mamy przecież niezwykle popularną Wonder Woman i nadchodzący film o Captain Marvel.
Zdecydowanie. Ostatnio, kiedy byłam w Los Angeles, podczas tej jednej podróży odbyłam cztery spotkania pod rząd z reżyserkami. A przez tych kilkanaście lat w branży nigdy nie rozmawiałam z kobietami. Faktycznie czasy się zmieniają i nie jest to marketingowa gadka czy chwilowa moda, stoi za tym ogromna praca wykonana przez szereg ludzi. Przed nami jeszcze sporo roboty, choćby przy charakterze niektórych relacji na planie. Podczas zdjęć do "Ant-Mana i Osy" miałyśmy z Michelle (Pfeiffer – przyp. red.) i Hannah (John-Kamen – przyp. red.) taki moment, że stałyśmy i rozmawiałyśmy ze sobą przed kolejnym ujęciem i podszedł do nas ktoś z ekipy i rzucił z rozbawieniem „Ej, koniec zebrania koła gospodyń, jedziemy!”. Niby nic, drobny żarcik, szczególnie że znam tego człowieka i nie jest ani trochę seksistą, ale pomyślałam, że faceci nigdy z podobnymi rzeczami nie muszą się użerać. Nigdy nie jesteście outsiderami, my zawsze. Nie zrozum mnie źle, uwielbiam towarzystwo mężczyzn, ale to kobiety permanentnie znajdują się poza swoją strefą komfortu, wy tego nie zrozumiecie, bo wszędzie czujecie się jak u siebie. I chyba lepiej bawiłabym się na planach, gdybym nie była jedyną kobietą w grupie, jak to zwykle bywa.
Ruchy takie jak #metoo czy Time's Up spotkały się jednak ze wsparciem i z męskiej strony.
Oczywiście, bez mężczyzn nie dałybyśmy sobie rady. Niestety i na szczęście. Ale zawsze istnieje ryzyko, że feminizm pójdzie za daleko, a nie chcemy przecież zamieniać patriarchatu na matriarchat. Konieczna jest równowaga sił, nie przesunięcie przewagi na którąś ze stron. Opinie, sugestie, sposób myślenia mężczyzn jest dla kobiet niezbędny, to zawsze nieodzowny element dialogu między płciami i nigdy nie straci na istotności. Instagram i przypinki na czerwonych dywanach to tylko jedna strona medalu, a na rzecz zmian, aby kobiety były lepiej chronione i szerzej reprezentowane działają setki ludzi, w tym mężczyźni, którzy nas wspierają.
Napomknęłaś o Instagramie i przyszło mi do głowy, że niegdyś zawzięcie stroniłaś od social mediów, a dzisiaj jesteś obecna na różnych platformach społecznościowych.
Zawsze drażniło mnie to, że nie miałam wpływu, jak pokazują mnie media, raz przekręcono jakiś cytat, innym razem źle mnie zrozumiano, co strasznie mnie denerwowało. Pożaliłam się mojemu managerowi, który oświecił mnie, że przecież mam szereg platform, za pośrednictwem których mogę komunikować się ze światem bezpośrednio. Spróbowałam, szło mi okropnie, bo nie rozumiałam i nadal nie rozumiem tego wszystkiego, zwłaszcza że nigdy nie robię zdjęć, odbierają bowiem danej chwili magię, ale uczę się tej umiejętności. Od social mediów odstraszała mnie myśl, że ciągle muszę wyglądać zgodnie z oczekiwaniami, jakie zwykle ma się od hollywoodzkich gwiazd, nie chciałam publikować swoich zdjęć, aby ludzie nie zobaczyli, że nie jestem tak piękna, jak im się wydaje. A jednak okazało się, że im bardziej obnażam siebie, pokazuję swoje niedoskonałości, tym bardziej się to podoba. Zachwyciłam się. Niby wiemy, że piękno to nie to, co na zewnątrz, ale dopiero rzeczone doświadczenie było dla mnie potwierdzeniem tego powiedzonka.
Podobno byłaś jedyną osobą na planie "Ant-Mana i Osy", która faktycznie rozumiała zagadnienia z fizyki kwantowej. Kryje się za tym jakaś dobra historia?
Po prostu uwielbiam fizykę. Poważnie. Na uniwersytecie zapisałam się na kurs dla przyjemności. O fizyce kwantowej usłyszałam chyba w 2003 roku i wtedy zaczęłam oglądać dokumenty na ten temat, które dosłownie rozsadziły mi głowę. Żadna ze mnie specjalistka, ale rozumiem, co i jak.
Jako Osa nie tylko recytujesz naukowe formułki, sporo też biegasz, skaczesz, kopiesz na lewo i prawo. Nawet latasz! Musiałaś dostać niezły wycisk na planie.
Nie ma porównania do tego, co przeszłam na planie "Zagubionych"! Maglowano mnie tam codziennie, bodajże przy trzecim sezonie zrezygnowałam nawet z chodzenia na siłownię. Jako Osa mam co prawda sporo scen akcji, lecz nie jestem pewna, czy zauważyłeś, ale Hope lata tylko wtedy, kiedy jest mała. Nieprzypadkowo, bo to od początku do końca dzieło naszej ekipy odpowiedzialnej za efekty specjalne, dlatego nie wysilałem się aż tak bardzo! Nie oznacza to jednak, że nie mam wówczas żadnego wpływu na to, co dzieje się z moją postacią. Zawsze omawiałam uprzednio z Peytonem (Reedem, reżyserem – przyp. red) to, jak chcemy, żeby dana scena wyglądała i jak Osa ma się ruszać, rozmawiałam z ekipą odpowiedzialną za choreografię, mówiłam, co chciałabym zobaczyć, odgrywałam na próbę różne sceny i dopiero wtedy zespół od CGI, bazując na naszych ustaleniach, wyczarowywał daną sekwencję. Czyli mała Osa też jest poniekąd moim dziełem.
Nie smuci cię taki przeskok technologiczny?
Nie, gdzieżby, ale zacznijmy od tego, że aktorstwo jako takie mnie nie cieszy. Nie kokietuję, to tortura. Oczywiście fajnie jest inspirować ludzi i, być może, przyczyniać się do powstania czegoś dobrego, lecz nie będę mówić, że to jakaś niesamowita przygoda, bo tak nie jest. Dlatego grywam stosunkowo mało i praktycznie tylko po to, aby mieć za co opłacić rachunki. Poważnie.
To co cię cieszy?
Moja rodzina. Chcę spędzać z nią jak najwięcej czasu. Od kilkunastu lat udzielam się charytatywnie. Piszę książki dla dzieci, aktualnie przygotowuję też swoją pierwszą powieść dla dorosłych. Angażują mnie akcje społeczne na rzecz środowiska, zapobieganie globalnemu ociepleniu. Działam też na rzecz wolności prasy, której w Ameryce grozi zmonopolizowanie.
Czyli mam rozumieć, że myślisz intensywnie o wcześniejszej emeryturze?
Praktycznie wycofałam się z zawodu już po "Zagubionych" i cały czas obiecuję sobie, że nareszcie to zrobię i odetnę się od aktorstwa radykalnie. Nie jestem osobą specjalnie przewrażliwioną, lecz drażni mnie rozpoznawalność. Nigdy nie chciałam być sławna, nie po to zostałam aktorką. Już jako dziecko myślałam, że to musi być dla ludzi straszliwie wyczerpujące, aż sama się o tym przekonałam. I wydaje mi się, że gdyby sława mnie ominęła, miałabym dzisiaj zupełnie inny stosunek do aktorstwa, bo przecież można grać i nie być znanym. U mnie zaczęło się od dużej telewizyjnej roli, a kiedy pojawiasz się co tydzień u milionów ludzi w salonie, trudno zachować anonimowość. Dlatego planuję kręcić film co dwa, trzy lata i przez ten czas dać o sobie zapomnieć.