"Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindewalda", czyli (za) dużo hałasu o nic
Miało być lepiej niż poprzednio. Obiecywały to ostatnie sceny poprzedniej części oraz zwiastun i twórcy, którzy Grindewaldem uczynili Johny’ego Deppa, a Dumbledorem, Jude’a Lawa. Tymczasem 134 minuty filmu okazały się być wielkim rozczarowaniem dla tych, którzy pokochali "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć”.
19.11.2018 | aktual.: 20.11.2018 11:49
Kto spodziewał się powtórki z pierwszej części filmu, w której więcej było uroku niż głośnej akcji, srodze się zawiedzie. Fabuła "Zbrodni Grindewalda” skupia się na odnalezieniu Credence’a Barebona, który ma być jednym z ostatnich czarodziei czystej krwi. A tym samym jedynym, który będzie mógł pokonać Albusa Dumbledora’a. I o ile Grindewald chce oddelegować młodego człowieka do zabicia słynnego profesora, o tyle Dumbledore oddelegowuje dawnego podopiecznego, Newta Scamandera, by ten odnalazł Credence’a, zanim zrobi to Grindewald.
Uroczego, choć jak zwykle trochę nadwrażliwego Newta bardziej jednak zajmują perypetie miłosne. Absolwent Hogwartu wciąż wzdycha do aurorki, Tiny, która z powodu prasowej pomyłki omija go szerokim łukiem. Z drugiej strony jest też Leta Lestrange, dawna przyjaciółka Newta i narzeczona jego brata, która skrywa mroczny sekret. To on stanie się osią niedopowiedzeń i komplikacji, których po godzinie filmu zacznie się mnożyć.
Być może oczekiwania wobec drugiej części były zbyt wygórowane i dlatego druga część rozczarowuje? A może po autorce Harry’ego Pottera spodziewaliśmy się znacznie więcej inwencji twórczej, zamiast odgrzewania starego kotleta? Osobiście nie mogłam pozbyć się wrażenia, że kiedy nie do końca wiadomo, jak rozwiązać fabularne wątki, twórcy usilnie starali się je skomplikować. Za tym poszło przeładowanie akcją – brutalną, szybką i strasznie hałaśliwą. W połowie filmu musiałam przypominać sobie, że to wciąż Universum Harry'ego Pottera a nie... Marvela.
Zupełnie tak, jakby twórcy obawiali się zostawić wolną przestrzeń dla młodych umysłów. Bo przecież chwila wytchnienia od bodźców jest okazją do analizy. Analiza natomiast może przynieść przykry wniosek: że czegoś tu brakuje i że nawet piękne twarze Johny’ego Deppa czy Jude’a Lowa nie są w stanie wynagrodzić tej mizernej fabuły.
Owszem, jest tu kilka smaczków, wobec których nie można pozostać obojętnym. Fani Harry’ego Pottera zachwycą się kilkoma scenami, które miały miejsce w Hogwarcie, czy rozwinięciem wątku wczesnej relacji młodych czarodziejów: Grindewalda i Dumbledore’a. Twórcom efektów specjalnych natomiast nie można odmówić kreatywności, bo drobiazgowo zadbali o urozmaicenie filmu o sympatyczne zwierzęta, których jednak było znacznie mniej niż w części pierwszej.
Zastanawiam się, po co J.K. Rowling wzięła się za pisanie scenariuszy, które wciąż nawiązują do zamkniętej sagi o Harrym Potterze. Czyż siedem tomów, plus ósmy sequel to wciąż za mało dla milionów fanów?
Po "Zbrodniach Grindewalda” przekonałam się, że sentymentalizm bardzo szybko może zamienić się asekuranctwo – bo twórcy zamiast czerpać ze studni kreatywności wciąż wracają do tego co, bezpieczne i sprawdzone. A skoro na Potterze wciąż można zarabiać, to czemu mieliby silić się na oryginalność i nowość?
Niestety, aby "bezpieczne” nie nudziło, trzeba je skomplikować do granic możliwości. Przekombinowanie natomiast zabija ducha tradycji, a to przecież za nią kochaliśmy Hogwart i świat czarodziejów.