Mijający sezon filmowy obfitował w wiele pamiętnych wydarzeń i pozytywnych niespodzianek, udowadniając po raz kolejny, że kino nie tylko nie umiera w agonii, lecz wciąż znajduje nowe sposoby na opowiadanie zajmujących historii i konkurowanie z telewizją oraz streamingowymi gigantami. Co oczywiste, nie wszystkie produkcje mogły być udane, zdarzało się - dosyć często w przypadkach filmów kręconych wyłącznie z myślą o osiągnięciu jak największego zysku jak najmniejszym kosztem - że coś, na co czekaliśmy, okazywało się niewypałem. Albo, co gorsza, najprawdziwszym gniotem, którego oglądanie przypominało emocjonalne i mentalne tortury.
O takich właśnie nieudanych lub strasznie słabych filmach będzie w poniższym zestawieniu. Byliśmy oczywiście świadomi tego, że wiele z nich zostało przygotowanych tylko i wyłącznie dla eskapistycznej rozrywki widza i można je traktować jako guilty pleasure, wątpliwej jakości produkcje, które w taki czy inny sposób sprawiają przyjemność. Nie mogliśmy jednak tej dziesiątce odpuścić, uważamy bowiem, że gdyby filmy te nie powstały, rok 2017 byłby znacznie lepszy i pełniejszy. Jeśli się z nami nie zgadzacie, to rzucamy wam wyzwanie: podajcie w komentarzach tegoroczne premiery, które były gorsze, słabsze, jeszcze bardziej niepotrzebne!
"Assassin's Creed”
Miało być tak pięknie. Miała być pierwsza pełnokrwista i w pełni udana hollywoodzka adaptacja gry video. Miała być pierwsza część fascynującej filmowej serii. Efekty wizualne miały zapierać dech w piersiach. Spośród tych wszystkich pobożnych życzeń tylko ostatnie częściowo się spełniło, bowiem film Justina Kurzela rzeczywiście wygląda chwilami pięknie i czaruje stylizacją scen akcji. Ale co z tego, skoro większość z nich jest na przysłowiowe jedno kopyto, a bogata mitologia pierwowzoru została spłycona i sprowadzona do kilku marnych monologów, których nie potrafili uratować nawet tak doświadczeni aktorzy jak Marion Cotillard i Jeremy Irons.
"Resident Evil: Ostatni rozdział”
Niby nie wypada kopać leżącego, a niegdyś ciekawa seria Paula W.S. Andersona i spółki nie jest już chyba przez nikogo traktowana poważnie, ale jak pisać o słabych produkcjach 2017 roku bez uwzględnienia "ostatniej” części "Resident Evil”? Milla Jovovich radzi sobie jeszcze jako tako w roli Alice, która przypomina obecnie bezosobową kreację dopiero co powstałej sztucznej inteligencji, ale cała reszta zawodzi. Film to wielka naparzanka bez ładu i składu, z B-klasowymi efektami komputerowymi oraz marną motywacją postaci (tak, wiemy, że to nie jest w takich filmach ważne…). Na plus fakt, że "Ostatni rozdział” jest lepszy od poprzednich dwóch odsłon.
"Rings"
Biedna Samara zabiła już tyle osób i przetrwała dwie części amerykańskiej przeróbki japońskiego klasyka grozy, lecz wciąż nie dają jej spokoju. W "Rings”, które teoretycznie stanowią kontynuację wydarzeń z poprzednich dwóch amerykańskich filmów, znowu musiała straszyć i mordować winnych i niewinnych, którzy obejrzeli tę nieszczęsną kasetę. I tak aż do znudzenia, siebie i widza. Jakimś pocieszeniem mogła być dla efektownej nieboszczki świadomość, że pozbawiała życia grupę tak bezpłciowych postaci, że niejeden widz kibicował dziewczynie, żeby jak najszybciej uwinęła się z robotą i ustąpiła miejsca napisom końcowym.
"Ciemniejsza strona Greya”
Aż dziw bierze, że w filmie, w którym mówi się praktycznie nieustannie o tajemnicach oraz charakterologicznych zmianach, i w którym pojawiają się dramatyczne kryminalne zagadki i jeszcze bardziej dramatyczne wypadki samolotowe, dzieje się tak niewiele. I w gruncie rzeczy mało kto przechodzi jakąkolwiek przemianę. Anastasia i Christian znowu się godzą i kłócą, i godzą i kłócą, pojawia się nowe perwersyjne postaci i sporo fabularnych wyjaśnień, ona podobno się od niego uniezależnia i go zmienia, ale to on wydaje się trzymać ją w garści, bo dziewczyna ostatecznie i tak robi to, czego chce jej "złamany emocjonalnie” mężczyzna. I komu tu wierzyć?
"xXx: Reaktywacja”
Seria "xXx”, której część pierwsza była po prostu solidnym filmem akcji, ale już "dwójka” rasowym gniotem bez jakiegokolwiek stylu i polotu, wydawała się być jedną z tych, których kontynuacji nie chciał nikt o zdrowych zmysłach. Vin Diesel, który dzięki "Szybkim i wściekłym” zyskał ogromną władzę w Hollywood i kręci coraz to nowe filmowe potworki (kłania się "Łowca czarownic”), stwierdził jednak, że warto przywrócić Xandera Cage’a do łask widzów po ponad dziesięciu latach od poprzedniej odsłony. Wyszło dokładnie tak, jak musiało wyjść, ale film zarobił na świecie 346 mln. dol., więc pewnie czeka nas kolejna odsłona…
"Transformers: Ostatni Rycerz”
Michael Bay już dawno powinien był odstąpić od reżyserowania serii, która z każdą kolejną częścią staje się coraz większą parodią punktu wyjściowego, ale producenci zawsze oferują mu zbyt kuszący czek. Rezultatem niemożliwie efekciarska piąta odsłona, która nie ma sensu, a pośród setek idiotycznych rozwiązań fabularnych znajduje jeszcze czas, by zniszczyć w oczach widzów legendy arturiańskie. To dopiero wyczyn! Co Bayowi i jego ekipie zrobił biedny Merlin, że uczyniono z niego alkoholika, który wchodzi w zupełnie nielogiczny układ z gigantycznymi robotami? Na plus Anthony Hopkins, który jako jedyny nie udaje, po co zagrał w tym filmie.
"Mroczna wieża”
Ten projekt miał wszelkie predyspozycje, by stać się naprawdę mocarnym hollywoodzkim fantasy z potencjałem na błyskawiczny status kultowości. Zatrudnienie Idrisa Elby było strzałem w dziesiątkę, a Matthew McConaughey wydawał się świetny do roli najczarniejszego z czarnych charakterów. Tyle że przez lata przerabiania scenariusza i modyfikowania co ambitniejszych pomysłów "Mroczna wieża” stała się cieniem projektu, którym była kiedyś. Ostatecznie film Nikolaja Arcela ani nie ma wiele wspólnego z powieściami Stephena Kinga, ani nie ma widzowi do zaoferowania wiele ponad to, co ten już widział w dziesiątkach lepszych filmów fantasy.
"Linia życia”
Ktokolwiek wpadł na pomysł nakręcenia remake’u filmu sprzed ponad ćwierć wieku, który był na dodatek tak mocno osadzony w realiach i sposobie myślenia przełomu lat 80. i 90. XX wieku, że nie dało się chyba bardziej, zasługuje przynajmniej na wzmiankę na gali rozdania Złotych Malin. Ani to horror, bo straszy co najwyżej dialogami i głupotą postaci, ani dramat psychologiczny, gdyż logiki w tym za grosz - nowa "Linia życia” powstała wyłącznie dlatego, że producenci poszukują nowych pomysłów na przeróbki dawnych hitów, mając nadzieję, że akurat ich film "chwyci” i dobrze się sprzeda. Koncepcja idiotyczna, ale jakże ostatnio popularna.
"Geostorm”
Producent Dean Devlin wyrobił sobie renomę dzięki filmom katastroficznym Rolanda Emmericha, które pomógł powołać w latach 90. do celuloidowego życia - "Gwiezdne wrota”, "Dzień Niepodległości”, "Godzilla”. Nic dziwnego, że na swój debiut reżyserski wybrał projekt, który Emmerich mógłby spokojnie nakręcić w latach 90. - opowieść o heroicznym naukowcu, który ratuje Ziemię przed szeregiem katastrof naturalnych wywołanych działalnością człowieka. Tyle że w XXI wieku taki projekt miał jeszcze mniej sensu, a w rękach niedoświadczonego reżysera okazał się niestrawnym koszmarkiem, na którym można się jedynie dobrze pośmiać.
"The Circle. Krąg”
Na koniec projekt, który wydaje się stać poziom wyżej od niektórych filmów umieszczonych w naszym zestawieniu, ale nie zmienia to faktu, że nie można go nazwać ani dobrym, ani pamiętnym. Co więcej, produkcja wyreżyserowana przez Jamesa Ponsoldta okazała się okrutnym zawodem, bowiem podjęła ambitnie szereg bardzo ważnych zagadnień dotyczących naszej teraźniejszości - między innymi refleksję nad kierunkiem rozwoju internetu - tylko po to, by rzucić widzowi w twarz kilkoma banałami na temat złowieszczej technologii oraz ułomności natury ludzkiej. Szkoda rozmienionego na drobne, naprawdę ogromnego potencjału.