Filmy słynnych reżyserów, które nigdy nie powstały
10.02.2017 | aktual.: 19.04.2019 20:12
Na ekrany polskich kin trafi niedługo „Milczenie” (na zdjęciu), jeden z najbardziej osobistych i jednocześnie najtrudniejszych w realizacji projektów w karierze Martina Scorsese. Słynny amerykański reżyser chciał nakręcić ten film od prawie trzydziestu lat, pokonując po drodze wiele przeszkód natury finansowej i prawnej.
Znacznie gorzej ma się sprawa z „The Man Who Killed Don Quixote” Terry'ego Gilliama, niesławnym projektem, który doprowadził kultowego filmowca kilkukrotnie na skraj załamania nerwowego. Reżyser rozpoczynał pracę nad nim już osiem razy, przy czym pierwsza próba, z lat 1998-2000, została uwieczniona w znakomitym dokumencie „Lost in La Mancha”. Gilliam jednak nie poddaje się i jest szansa, że film zawita do kin w przyszłym roku.
Świat kina pełen jest takich upadłych lub reanimowanych latami projektów, które wydają się mieć potencjał na stanie się filmowymi arcydziełami, lecz w większości przypadków nigdy nie zostają ukończone. Na każde zrealizowane po dekadach „Milczenie” trafia się kilkadziesiąt filmów, po których pozostają jedynie artykuły prasowe bądź fanowskie doniesienia w internecie. Na każdego Gilliama, niezłomnego w swym postanowieniu, by dokończyć raz rozpoczęte dzieło, przypadają dziesiątki reżyserów, którzy składają broń i zaczynają rozglądać się za nowymi wyzwaniami. I raz na jakiś czas, bardzo, bardzo rzadko, dochodzi do takiej sytuacji jak z „The Other Side of the Wind”, zrealizowanym częściowo ostatnim filmem Orsona Wellesa, który najprawdopodobniej trafi już niedługo do kin w dokończonej wersji – ponad trzydzieści lat po śmierci legendarnego twórcy.
Poniżej przyglądamy się dziesiątce interesujących projektów, które mogły wywoływać ekscytację i intelektualny ferment, ale ostatecznie stały się wyłącznie przypisami w filmografiach ich niedoszłych reżyserów.
Michael Powell i „Burza”
Michael Powell był jednym z najlepszych reżyserów w historii brytyjskiego kina. W duecie z Emerikiem Pressburgerem stworzył takie dzieła jak „Czarny narcyz” czy „Czerwone trzewiki”, a w pojedynkę nakręcił choćby „Podglądacza”, który zainspirował całe pokolenie amerykańskich reżyserów, na czele z Martinem Scorsese. Zwieńczeniem wieloletniej kariery Powella miała być ekranizacja „Burzy” Williama Szekspira. Powstało co najmniej kilka wersji scenariusza, a reżyser napisał nawet dodatkowe sceny i dialogi, wzorując się na stylu angielskiego dramaturga.
Biorąc pod uwagę niezwykłą wizualność produkcji Powella, film stałby się zapewne na długie lata najbardziej wystawną ekranizacją jakiegokolwiek dzieła Szekspira. W obsadzie znaleźli się między innymi Mia Farrow, James Mason i Topol (z okresu „Skrzypka na dachu”), aktorsko też byłoby więc co najmniej bardzo dobrze. Zabrakło niestety pieniędzy i wiary, że taki film może się sprzedać. Podobno Powell narobił sobie również tylu wrogów w brytyjskiej branży, że wysoko postawieni ludzie kina nie chcieli dać mu po prostu możliwości reżyserowania czegokolwiek.
David Cronenberg i „Powrót Jedi”
Trochę tym wpisem oszukujemy, ponieważ Cronenberg nigdy nie był na poważnie związany z „Powrotem Jedi”. Kanadyjski reżyser nie chciał mieć nic wspólnego z projektem, w którym nie miał żadnego wpływu na obsadzanie aktorów ani styl wizualny. Niemniej jednak dostał taką propozycję. Wyobraźcie sobie ten film w wersji twórcy „Wideodromu” i „Muchy”. Wyobraźcie sobie Ewoki, które u Richarda Marquanda robią za pocieszne i komiczne stworki przypominające pluszowe misie, w szaleńczej wizji Cronenberga. I całą sekwencję z prologu, w której Jabba stawia przed bohaterami swoje ohydne potwory, Rancora i Sarlacca. I atmosferę grozy unoszącą się nad ekranowymi wydarzeniami.
„Powrót Jedi” byłby jeszcze mroczniejszy od „Imperium kontratakuje”, co mogłoby oczywiście wpłynąć znacznie na rozwój całej sagi, więc nie dziwi fakt, iż Lucas nie dogadał się z ostatecznie z Cronenbergiem. Tak jak z Davidem Lynchem, którego w pewnym momencie również pragnął zaangażować jako reżysera „Powrotu Jedi”.
David Fincher i „Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi”
David Fincher musiał z różnych powodów zrezygnować z tylu interesujących projektów (chociażby z ekranizacji „Spotkania z Ramą” Arthura C. Clarke'a), że moglibyśmy ułożyć naszą listę wyłącznie z nich. Potencjalnie najciekawszym wydawał się być natomiast ten najmniej pasujący do znanego z mroku i wizualnej perwersji reżysera – ekranizacja klasycznej powieści Juliusza Verne'a, która miała zostać zrealizowana dla... Walt Disney Company. Fincher wyobrażał sobie film jako ekscytującą przygodę na miarę możliwości technologii XXI wieku, nakręconą w imponującym 3D i całkowicie przerabiającą postać kapitana Nemo na współczesną modłę.
Tak się jednak złożyło, że poróżnił się kilkukrotnie z włodarzami Disneya, między innymi o kwestię gwiazdy do głównej roli (on chciał Channinga Tatuma, studio – Chrisa Hemswortha). Sama perspektywa pozostała natomiast niezwykle nęcąca. Bardzo możliwe, że zobaczymy kiedyś nową filmową wersję „Dwudziestu tysięcy mil podmorskiej żeglugi”, bowiem raz na jakiś czas pojawiają się informacje o rozwoju projektu, ale z pewnością nie będzie ona miała wiele wspólnego z wizją Davida Finchera.
Alfred Hitchcock i „Hamlet”
W filmach Hitchcocka można dopatrzyć się wielu odniesień do dzieł Szekspira, również do konstrukcji psychologicznych postaci zaproponowanych kilkaset lat wcześniej przez słynnego dramaturga. Niemniej jednak brytyjski reżyser nigdy nie zaadoptował bezpośrednio na ekran żadnego dzieła Szekspira. W połowie lat 40. myślał natomiast o „Hamlecie”, tyle że mocno uwspółcześnionym i dostosowanym do sposobu myślenia widzów z tamtego okresu. Film Hitchcocka miał być psychologicznym melodramatem, a w główną rolę miał wcielić się sam Cary Grant. Słynny aktor opowiadał w wywiadach, że nie będzie próbował nawiązywać do teatralnego stylu Szekspira, lecz stworzy na wskroś współczesnego mężczyznę z problemami.
W latach 40. zeszłego wieku uwspółcześnianie klasyki światowej literatury nie było tak modne i oczywiste jak dzisiaj, więc pomysł Hitchcocka zaczął wywoływać różne reakcje. Do tego stopnia, że złośliwie komentowano, że końcowy monolog Hamleta będzie zapewne rozgrywał się u psychoanalityka. Całość upadła z nie do końca znanych powodów, ale Hitchcock przestał chyba po prostu wierzyć w potencjał pomysłu i znalazł inne obsesje i fascynacje, z którymi bardziej chciał się zmierzyć.
Orson Welles i „Life of Christ”
Welles był kolejnym reżyserem, który zbyt często przegrywał ze studiami pojedynki w sprawie finansowania intrygujących projektów filmowych. „Life of Christ”, czyli „Życie Chrystusa”, miał być filmem w taki czy inny sposób uwspółcześniającym postać Jezusa, co już samo w sobie było dosyć kontrowersyjnym pomysłem.
Choć Welles zebrał przychylne opinie od przywódców religijnych, z którymi konsultował swój scenariusz, czuł, że wszyscy będą uważnie przyglądać się produkcji i interweniować, jeśli jego reżyserska wizja nie będzie pokrywała się z ich koncepcjami. A że miał już za sobą pewne doświadczenia z kontrowersjami na tle religijnym, wolał ostatecznie odpuścić. Tym bardziej, że kończył właśnie „Obywatela Kane'a” i miał ciągle ambitne plany podboju Hollywood, więc nie chciał narażać się na niepotrzebne problemy ze strony studia. Gdyby wrócił do „Life of Christ” dekadę później, gdy jego hollywoodzkie marzenia już się rozwiały i zaczynał kręcić w Europie, mógłby z tego wyjść film ze wszech miar niezwykły. Niestety, nigdy już nie będzie nam dane go obejrzeć. Szczególnie w dzisiejszych czasach nie miałby szans powstać.
Baz Luhrmann i „Aleksander Wielki”
Autor „Moulin Rouge!” marzył przez wiele lat o zrealizowaniu filmowej biografii Aleksandra Wielkiego, przygotowywał się do niej wytrwale, zbierał informacje, pracował nad scenariuszem i... miał ogromnego pecha, że Oliver Stone wpadł na ten sam pomysł. „Aleksander” Stone'a trafił do kin w 2004 roku, został zmiażdżony przez krytyków i widzów, a także stał się dosyć dotkliwą porażką finansową. Jakiekolwiek próby przekonania Hollywood, że macedoński wódz powinien pojawić się na ekranie ponownie, tyle że w lepszym i pełniejszym filmie, nie miały więc żadnego sensu.
Wielka szkoda, bowiem projekt Luhrmanna, z Leonardo DiCaprio i Nicole Kidman w rolach głównych, mógł być naprawdę wielkim hitem i znakomitym filmem, który czarowałby nie tylko zmysły, ale także intrygował pogłębioną stroną psychologiczną. Reżyser spędził nad projektem tyle czasu, że gdy całość upadła, miewał podobno mocne ataki depresji, a nawet kilkukrotnie myśli samobójcze. Przez „Aleksandra Wielkiego” jego kolejnym filmem po „Moulin Rouge!” była dopiero nieudana „Australia” z 2008 roku. Odżył jako twórca dopiero niedawno, wraz z „Wielkim Gatsbym” oraz serialem telewizyjnym „The Get Down”.
Stanley Kubrick i „The Aryan Papers”
Stanley Kubrick powiedział kiedyś, że nie uważa „Listy Schindlera” (na zdjęciu) za dobry film, ponieważ Spielberg uczynił z Holocaustu opowieść o sukcesie, podczas gdy każda tego typu historia powinna być historią porażki ludzkości. W planowanym przez wiele lat projekcie „The Aryan Papers”, opartym na wydanej w 1991 roku powieści „Wartime Lies” Louisa Begleya, Kubrick chciał dać wyraz całemu horrorowi Holocaustu. Miał to być obraz pełen ciszy, dramatu i napięcia, pozbawiony całkowicie filmowej umowności, która pomaga widzom przejść do porządku dziennego po wyjściu z kina.
Reżyser pragnął nakręcić film o Holocauście przez ponad dwie dekady, ale nie mógł najpierw znaleźć odpowiedniego scenariusza, a później – między innymi ze względu na sukces „Listy Schindlera” – nie był w stanie zebrać odpowiednich pieniędzy, żeby zrealizować własną wizję. Jednak skrupulatnie zbierana latami dokumentacja przetrwała. Można ją było częściowo obejrzeć podczas goszczącej kilka lat temu w Krakowie wystawy poświęconej Kubrickowi.
Roman Polański i „Pompeje”
To miał być murowany hit i najdroższa europejska produkcja filmowa w historii. Mając do dyspozycji budżet w wysokości 150 milionów dolarów, Roman Polański miał w połowie zeszłej dekady przenieść widzów do Pompejów w przeddzień wybuchu Wezuwiusza i ukazać w detalach jedną z największych katastrof naturalnych w dziejach gatunku ludzkiego. „Pompeje” miały być przy okazji filmem o korupcji, politykierstwie oraz obsesjach, które Polański przerabiał od dawna w swoich obrazach.
Pisarz Robert Harris, autor adaptowanej powieści oraz scenariusza filmu, przyznał zresztą, że pisząc „Pompeje” wzorował się na „Chinatown” Polańskiego. Mimo ogromnej skali widowiska, która była dla reżysera czymś nowym, projekt wydawał się idealnie pasować do stylu Polańskiego. Niestety, oprócz problemów finansowych pojawił się także strajk aktorów, który wybił wszystkim z głowy pracę nad takim kolosem. Na pocieszenie widzowie dostali „Autora widmo”, przy którym Polański współpracował ponownie z Harrisem. A do „Pompejów” (na zdjęciu) przeniósł nas ostatecznie z niezwykle mizernym skutkiem kilka lat temu Paul W.S. Anderson…
Mel Gibson i „451 stopni Fahrenheita”
Mel Gibson wraca powoli dzięki „Przełęczy ocalonych” do łask widzów i Hollywood, ale w połowie lat 90. był jednym z najbardziej znanych i pożądanych aktorów i reżyserów na planecie. Wszystko za sprawą „Braveheart – Walecznego Serca”, za którego zdobył Oscara. Nic więc dziwnego, że na swój kolejny film mógł wybrać każdy możliwy projekt, a studio zgodziłoby się go sfinansować. Gibson zdecydował się ekranizację klasycznej powieści science fiction Raya Bradbury'ego z 1953 roku, która rozgrywa się w świecie, gdzie czytanie książek i krytyczne myślenie są zakazane.
François Truffaut nakręcił już wprawdzie film na jej podstawie w 1966 roku, ale Gibson miał wszelkie predyspozycje, by stworzyć prawdziwie spektakularne dzieło dotykające problemów znanej mu rzeczywistości. Pierwsze problemy pojawiły się przy okazji scenariusza, który nigdy nie przybrał formy nadającej się do wejścia na plan. Potem doszły przeszkody obsadowe. Tom Cruise, którego Gibson widział w głównej roli, kręcił z Kubrickiem „Oczy szeroko zamknięte”, Brad Pitt wolał „Podziemny krąg”, Johnny Depp nie grał w tamtych czasach w blockbusterach. Po licznych próbach Gibson poddał się i pozostawił projekt innym, między innymi Frankowi Darabontowi, któremu również nie udało się doprowadzić go do fazy realizacji.
Roger Avary i „Sandman”
Możecie nie kojarzyć Avary'ego z nazwiska, ale jest bardzo prawdopodobne, że widzieliście jego filmy. Chociażby „Pulp Fiction”, do którego napisał wraz z Quentinem Tarantino nagrodzony Oscarem scenariusz. Avary chciał w połowie lat 90. nakręcić ambitną, innowacyjną wizualnie i narracyjnie ekranizację „Sandmana” Neila Gaimana, serii komiksów uznawanej za arcydzieło tej formy opowiadania. Scenariusz był w zasadzie gotowy, napisali go kilka lat wcześniej Ted Elliott i Terry Rossio, późniejsi twórcy serii „Piraci z Karaibów”. Osadzona częściowo w uniwersum DC Comics opowieść o władcy marzeń sennych i jego przygodach z udziałem ludzi oraz innych nadprzyrodzonych istot była w wyobraźni Avary'ego filmem zamazującym granice percepcji. Wykorzystującym różne techniki, między innymi animację poklatkową.
Rozbiło się właśnie o wizję, której nie akceptował producent Jon Peters, uzbrojony w decyzyjność przez „Batmana” Tima Burtona. Sęk w tym, że o ile Elliott, Rossio i Avary pragnęli filmu wyjątkowego, oddającego sprawiedliwość dziełu Gaimana, Peters chciał bezpiecznego projektu wpisującego się w popularne wówczas ekranizacje komiksów. Na szczęście nic z tego nie wyszło, a wszyscy kreatywnie myślący ludzie zrezygnowali z udziału w takim „Sandmanie”. Dzieło Gaimana czeka ciągle na śmiałka.