Grażyna Marzec: nigdy nie miała szczęścia do filmu
Grażyna Marzec, pamiętna Iwona z miniserialu "Samochodzik i templariusze", prywatnie żona Olgierda Łukaszewicza, czyli poczciwego Albercika z "Seksmisji", przyznaje, że w przeciwieństwie do męża, nigdy nie miała szczęścia do filmu. Ale nie żałuje. Od zawsze na pierwszym miejscu stawiała teatr i jest niezwykle szczęśliwa, mogąc realizować się na scenie.
Filmowcy przypomnieli sobie o niej późno i przez dobrych kilka lat aktorka tułała się po rozmaitych serialach, choć występowanie przed kamerami przyniosło jej niemałą satysfakcję. Zwłaszcza gdy – zazwyczaj postrzegana jako liryczna i delikatna piękność – mogła wcielić się w negatywną bohaterkę. W maju aktorka skończyła 71 lat.
Dzieciństwo spędziła w Rzeszowie i to tam powoli rodziła się jej miłość do teatru. Przez kilka lat uczyła się tańca w Domu Kultury, występowała w przedstawieniach wystawianych na scenie w pobliskim klasztorze bernardynów i uczęszczała do Ośrodka Prac Pozalekcyjnych, gdzie odkrywała w sobie talent aktorski.
- Często deklamowałam wierszyki na powitanie znamienitych dostojników kościelnych. To były moje pierwsze kontakty z publicznością – wspominała w rozmowie z portalem Nowiny24.
I chociaż jej mama marzyła, że córka zostanie sławną pianistką, Marzec miała własne plany – w liceum postanowiła, że zrobi karierę sceniczną. Zajęcia w Ośrodku Prac Pozalekcyjnych były dla niej ważne z jeszcze innego powodu.
- Po dziewiątej klasie pojechałam jako reprezentantka grupy teatralnej z Rzeszowa na obóz międzynarodowy na Węgry – wspominała. - Tam po raz pierwszy spotkałam Olgierda.
Drugie spotkanie nastąpiło już w krakowskiej szkole teatralnej, ale Marzec po latach twierdziła, że wtedy nie przypadli sobie do gustu.
- Początkowo byliśmy do siebie dość nastroszeni. Jak się później okazało, myśleliśmy w podobny sposób: "co on czy ona tu robi, przecież się nie nadaje".
Dopiero kiedy ich nazwiska znalazły się na liście przyjętych, zaczęli się przyjaźnić. I wkrótce zostali parą. Wkrótce Marzec zaczęła robić karierę sceniczną, a krytyka szybko doceniła jej talent. Aktorka grywała coraz więcej, wyrabiając sobie pozycję. Lecz choć w teatrze radziła sobie świetnie, nie miała szczęścia do filmu.
- Mój dorobek filmowy jest żaden– mówiła. - Nigdy nie uważałam się za aktorkę ekranową.
Na ekranie zadebiutowała w 1969 roku w "Ostatnich dniach", rok później wystąpiła w "Albumie polskim", ale dostrzeżona została dopiero dzięki "Samochodzikowi i templariuszom". Rola Iwony w miniserialu "Samochodzik i templariusze" stanowiła dla Marzec nie lada wyzwanie.
- Byłam wtedy młodą aktorką, niespecjalnie mocno zaprzyjaźnioną z kamerą. To były moje pierwsze kroki w filmie i byłam bardzo zestresowana – mówiła w wywiadzie dla Forum Miłośników Pana Samochodzika. Ale atmosferę na planie wspominała z nostalgią, jak również grającego główna rolę Stanisława Mikulskiego.
- Z Panem Mikulskim mam związane jak najlepsze wspomnienia– dodawała. - Sympatyczny, uroczy, pogodny, spokojny pan. To był wtedy dla mnie pan, ja byłam trochę młodsza, więc różnica wieku powodowała to, że z całą taką uwagą, atencją trzeba się było do niego odnosić. I przede wszystkim świadomość jego niezwykłej popularności w tamtym okresie. Bożyszcze tłumów. Gdziekolwiek się pojawił, towarzyszyła mu jakaś procesja kobiet.
Podczas gdy filmowa kariera Marzec stała praktycznie w miejscu, jej mąż stał się aktorem niezwykle popularnym, zwłaszcza dzięki roli w kultowej dziś "Seksmisji". Ale nigdy nie zazdrościła mu sławy. Zresztą sama zaliczała się do jego najwierniejszych fanek. Kilka razy udało im się spotkać w pracy, choć nie na planie filmowym, a w teatrze.
- W "Sprawie Dantona” graliśmy małżeństwo. Z kolei w "Białej gwardii” Bułhakowa grał mojego brata. We "Wrogach” Gorkiego znów zagrał mojego męża. I wcale nie było nam tak łatwo, bo grał w niej pijaka, a on nigdy nie był specjalistą od alkoholu – mówiła w wywiadzie dla portalu Nowiny24.
I choć zgadzała się, że aktorskie związki nie są łatwe, ona nigdy nie miała powodów do narzekań.
- Myślę, że nie tylko w tym zawodzie, ale warto się po prostu przyjaźnić. Dajemy sobie dużo swobody. Czasem bywamy wobec siebie boleśnie szczerzy. W każdym razie staramy się nie ranić! - zdradzała przepis na sukces swojego małżeństwa.
Gdy w 1978 roku na świat przyszła Zuzanna, Marzec zdecydowała się zawiesić karierę, choć wiedziała, że po przerwie trudno jej będzie wrócić do zawodu.
- Kiedy urodziła się córka, ktoś musiał się poświęcić. Domu nie dawało się zostawić na kilka tygodni bez opieki. Tym bardziej dziecka – mówiła. - Olgierd realizował się aktorsko, a ja prowadziłam dom.
W ostatnich latach grywała najczęściej w serialach – pojawiła się między innymi w "Plebanii”, "Ojcu Mateuszu", "Blondynce" czy "M jak miłość”. I to właśnie występ w tej ostatniej produkcji sprawił jej prawdziwą przyjemność.
- Największą satysfakcję chyba mi przyniosło zagranie postaci ciotki Wandy w "M jak miłość”. To była tak negatywna postać od początku i tak niedobra, że ja się przeraziłam jak dostałam scenariusz i sobie pomyślałam, że to jest chyba jakaś diabelska zemsta tylko nie wiem za co, żeby dać mi taki tekst - mówiła w wywiadzie dla Forum Miłośników Pana Samochodzika. Rolę jednak przyjęła, bo uznała, że to miła odmiana i szansa na sprawdzenie się w zupełnie innym repertuarze.
- W teatrze byłam amantką liryczną i może nawet czasami charakterystyczną. Ale nigdy nie mieściłam się w kanonie czarnych charakterów.