Halloween: Krytycy WP.PL polecają najlepsze horrory
Współczesne, popularne kino grozy epatuje widzów wyświechtanymi i zużytymi środkami. Dlatego znacznie ciekawiej od wprowadzanych na polski rynek kinowy i DVD wypadają filmy znacznie starsze lub umiejętnie sięgające po pewne środki właściwe dla horroru, ale też flirtujące z innymi gatunkami.
Z okazji Halloween poprosiliśmy Jacka Dziduszkę, Bartka Czartoryskiego i Piotra Plucińskiego o wytypowanie najlepszych horrorów, jakie widzieli w tym roku, ze wskazaniem na filmy nowe, bądź takie, które ponownie weszły na ekrany. Zobaczcie, co polecają czołowi młodzi krytycy:
(fot. kadr z filmu)
Niepokojący, obrzydliwy, pełen sprzeczności i paradoksów ideologicznych, wynoszony na piedestał zarówno przez katolików, satanistów jak i zwykłych, szarych widzów, „Egzorcysta” po ponad 40 latach od premiery wciąż potrafi budzić emocje i kontrowersje. Historia małej Megan, opętanej przez demona, jak nigdy wcześniej w historii kina eksploatowała dziecięce ciało. Bohaterka grana przez Lindę Blair jest miotana po pokoju, lewituje, wymiotuje, pluje krwią, mówi językami i klnie jak szewc. Dla rodziców – kontestatorów odrzucających religię we wczesnych latach 70. film był ogromnym szokiem. Ale wtargnięcie sił nieczystych do naszych sypialni potrafi wzbudzać grozę również i dzisiaj. W tym roku film Friedkina ponownie wszedł na nasze ekrany.
2. „Tom”, reż. Xavier Dolan
(fot. kadr z filmu)
Przedostatni film Złotego Dziecka współczesnego kina, papieża celuloidowego hipsterstwa, udowodnił, że Dolan ma dryg nie tylko do zmysłowego kina, ale i do gatunkowych prawideł. W „Tomie”, opowieści o młodym chłopaku, który wyrusza na wieś na pogrzeb swojego partnera, napięcie rośnie stopniowo, spirala przemocy nakręca się coraz bardziej, a nasze paznokcie coraz silniej wbijają się w podłokietniki fotela. Na prowincji, gdzie tylko z daleka widok jest piękny, rozgrywa się pierwej psychodrama, później głównie horror z wątkiem syndromu sztokholmskiego w tle, a Dolan śmiało nawiązuje do Polańskiego, Hitchcocka, a nawet „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”. Jeden z najlepszych filmów roku!
3. „Duże złe wilki”, reż. Navot Papushado, Aharon Keshales
(fot. kadr z filmu)
Jeśli Quentin Tarantino umieszcza jakiś film na 1. miejscu swojej corocznej listy, znaczy to, że wytrawny kinofil winien oznaczyć go notką: „umrę, jeśli nie zobaczę”. W „Dużych złych wilkach” dzieciobójstwo przeplatane jest bon motami rodem ze „Wściekłych psów”, a sceny sadystycznych tortur wieńczone dobrym dowcipem. Albo na odwrót. Śmiech jednak więźnie w gardle, im bardziej zbliżamy się do finału. Niestety też, im bliżej końca, tym bardziej historia grzęźnie w niedorzecznościach, ale finalny niedosyt nie psuje wrażenia całości - „Wilki” to jeden z najciekawszych thrillerów z domieszką grozy, które mieliśmy okazję oglądać w tym roku na ekranach.
Bartosz Czartoryski:
1. „Pod skórą”, reż. Jonathan Glazer
(fot. kard z filmu)
Scarlett Johansson w „Pod skórą” sama jawi się niczym istota z innego świata – hollywoodzka gwiazda na zapyziałych szarych ulicach szkockiego Glasgow. Potrzeba odwagi (i poczucia humoru), żeby po dziewięciu latach milczenia powrócić z takim filmem; Jonathan Glazer przez ten czas nie próżnował, odrobił lekcje i podpatrzył to i owo nie tylko u Fabera, na podstawie którego kręci, ale i Kubricka, Roega czy Lyncha. Można doszukiwać się tutaj także "Hellraisera" i, co bardziej oczywiste, „Gatunku”. No proszę, film, który na papierze wygląda jak „weź to wyłącz”, okazuje się tak intrygujący, mieszając – dość jednak konwencjonalną – obserwację socjologiczną z artystowskim horrorem. I tysiącem innych rzeczy. Brawo.
2. „In Fear”, reż. Jeremy Lovering
(fot. kard z filmu)
Dan Stevens gania na ekranach z gnatem w łapie w „Gościu”, a jego niedawny kolega z planu „Downton Abbey”, Allen Leech, prześladuje błądzących po bezdrożach, bogu ducha winnych miastowych. Ale nie jest „In Fear” kolejnym horrorem o oszalałym autostopowiczu polującym na przyjezdnych. Niezależny, nakręcony za grosze film Jeremy'ego Loveringa to studium niemal metafizycznego strachu, chwytające moment, w którym tracimy kontrolę nad własnym życiem, nie mając pojęcia, kto akurat zasiadł za jego sterem. Zagubiona na prowincji para błądzi nie tylko leśnymi korytarzami, ale i zaułkami własnych umysłów. Koniecznie.
3. „Rogi”, reż. Alexandre Aja
(fot. kard z filmu)
O tym filmie mówi się w kontekście Daniela Radcliffe'a, odważnie zrywającego – który to już raz? – z ramion czarodziejską pelerynę i łamiącego różdżkę na kolanie. I poniekąd słusznie, bo rozmemłany Brytyjczyk pasuje jak ulał do roli Iga Perrisha, gościa (nie?)słusznie oskarżonego o mord na ukochanej. Facet sam w swoją winę nie wierzy, choć niczego nie pamięta, ale wyrastające na jego czole rogi dają mu do myślenia. Dziwne? A pewnie, bo wzięte z książki Joego Hilla, syna niejakiego Stephena Kinga. Nie tylko Radcliffe daje radę, bowiem francuski reżyser Alex Aja nieźle dokłada do pieca, mieszając horror z romansem, a film o dojrzewaniu z kryminałem. Tak trzymać.
Piotr Pluciński:
1. „Wolf Creek 2”, reż. Greg McLean
(fot. kard z filmu)
Przypadkowi turyści, australijskie pustkowie i bezwzględny morderca. W kontynuacji swojego hitowego horroru z 2005 Greg McLean decyduje się na interesujące odejście od elementów, które zapewniły mu sukces, ale jednocześnie eksponuje ten najważniejszy z nich, który ów sukces przypieczętował. W miejsce powolnej ekspozycji, elementu niepewności i realistycznie przedstawionego survivalu dostajemy więc świadome swej konwencji widowisko, którego siłą napędową jest grany przez Johna Jarratta psychopatyczny morderca, już teraz wyrastający na nową ikonę gatunku. Film McLeana to zaskakujący jak na swój gatunek spektakl, w którym odnajdą się zarówno oddani wielbiciele "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną" jak i fani... "Autostopowicza" czy "Pojedynku na szosie", którym to reżyser chętnie hołduje.
2. „Dotknięcie mroku”, reż. Derek Lee, Clif Prowse
(fot. kard z filmu)
Mówi się, że filmy zrealizowane w konwencji pierwszoosobowej, z kamerą będącą oczami bohatera, dawno już zjadły własny ogon. Tymczasem debiutanci Derek Lee i Clif Prowse dowodzą, że wciąż jeszcze można pokazać w niej coś świeżego. Ich zrealizowany za 300 tysięcy dolarów horror przyjmuje formę wideo-pamiętnika, który z pocztówki z wakacji staje się zapisem postępującego koszmaru. Tak wyglądałaby "Kronika", gdyby jej tematem nie były superbohaterskie moce, a ugryzienie przez wampira. Lee i Prowse, z powodzeniem wcielający się w główne role, wiedzą, co robią – ich film jest znakomicie zrealizowany, przyzwoicie odegrany i stara się nie powielać zbyt wielu gatunkowych schematów. W filmie o wampirach jest to oczywiście niezwykle trudne, ale dość powiedzieć, że ich historia ma swój wewnętrzny ciężar dzięki motywowi przyjaźni, a rzeczony krwiopijca nie jest wymuskanym mydłkiem z młodzieżowej telenoweli, a zwierzęciem żądnym krwi.
3. „Babadook”, reż. Jennifer Kent
Zaczyna się jak w "Koszmarze z ulicy Wiązow" – jest upiorna rymowanka, a z nią szponiasta bestia z koszmaru. Ale w debiucie Australijki Jennifer Kent akcenty ułożone są zupełnie inaczej niż w kultowym slasherze Wesa Cravena. "Babadook" to opowieść dalece bardziej subtelna i wyrafinowana, łącząca tradycyjny horror z dramatem psychologicznym. Czy tytułowy upiór jest tylko wytworem wyobraźni, czy może stanowi realne zagrożenie? Kent udowadnia, że zna reguły gatunku, a klasykę darzy olbrzymim szacunkiem, ale jednocześnie nie jest tylko bezmyślną naśladowczynią. Na zgliszczach kilku wytartych konwencji buduje zupełnie nową jakość, uzależniając sukces swego filmu od narracji – elementu we współczesnym kinie grozy mocno marginalizowanego, często powierzchownego, popisowego. Tymczasem "Babadook" to nie najlepiej opowiedziana historia w tym zestawieniu, ale też jedna z lepszych w przeciągu całego roku. Do jej świata trafiamy wprowadzeni za rękę, ale nim się zorientujemy, zostajemy sami w ciemności. A tam już czeka...
on.