Historia prosta jak drut – ona i on i ta trzecia
Początek też niezbyt skomplikowany - biedny męski kopciuszek poznaje bogatego damskiego księcia, żeni się, wzbogaca, wspina po szczeblach kariery. Kupuje drogie garnitury i przeżywa swój pierwszy raz z kaszmirowym swetrem od Ralpha Laurena. Jak się można spodziewać, żyłby tak długo i szczęśliwie, gdyby (oh jakie to zaskakujące, oh, oh) nie poznał pięknej blondynki z wielkim biustem i wydętymi ustami, oraz bardzo niskim głosem (aż się prosi żeby jej napisać kwestię, w której mówi: „fuck me James!”).
Dodatkowo, żeby nie było za wesoło, piękna zachrypnięta blondyna okazuje się być prawie szwagierką naszego kopciuszka. Kopciuszek męski, ubrany już w te wszystkie wielbłądzie wełny, jak można się spodziewać - zaczyna się z blondzią tarzać w sianie, ściskać za rogami i przezywać dylematy moralne, oraz wyrzuty po mordzie. Standard, chciało by się powiedzieć, standard przerobiony 678 razy przez Barbarę Cortland.
I gdyby tego wszystkiego nie podpisał swoim nazwiskiem Woody Allen, to powiem szczerze, nigdy w życiu nie pomyślałabym, że na podstawie tak banalnego scenariusza można nakręcić jakiś dobry film. Wybacz mi drogi Woody, ale historia ta, to żadne himalaje literatury czy niezbadane głębie psychiki ludzkiej. Przepraszam cię bardzo, ale gdyby napisane przez ciebie role zagrali Joan Collins i Mr Blake, to nikt nie skapnął by się, że to nie jest 45678 odcinek „Dynastii”. No bądźmy szczerzy.
Dlatego, co tu dużo mówić, „Wszystko gra” to niezbyt wstrząsający film o klasycznym trójkącie, odkrywający wszystkim już chyba znaną prawdę pt.: „choćbyś nie wiem jak miła brunetką była, i nie wiem jak się starała, choćbyś... miała 78 milionów dolarów i szeroką wiedze o malarstwie, pewnego dnia przyjdzie blondzia z dużymi błękitnymi oczkami i twarzą dziecka, i facet twój dostanie korby, zacznie się ślinić, a rozporek jakoś tak SAM mu się rozpinać rozpocznie”.
I tyle.
Nic ponad to.
Bo, co z tego że nakręcił to Woody Alen, co z tego że wszędzie reklamują film jako pierwszy w którym reżyser postanowił iż nikogo śmieszyć już nie musi (tak jakby to za przeproszeniem na siłę mu kazali przez te lata robić), co z tego że nakręcony w Angli. Nic to tej historii nie doda i nic nie zmieni faktu, że jest to zwykłe romansidło z niezbyt głębokim dnem. Dodatkowo absolutnie nie rozumiem, o co chodzi krytykom z tym WIELKIM PRZEŁOMEM i zwrotem akcji w połowie filmu. Jak dla mnie jest to przełom przewidywalny, niezbyt zaskakujący, oraz przerabiany 567 razy. Facet bierze fuzje i strzela do baby. O matko! – faktycznie NIEBYWAŁE.
Dobra, żeby nie być zbyt cynicznym trza przyznać, że to czym faktycznie mocno broni się ten film, to gra aktorska. No ale, mili państwo, jak się bierze najlepszą pakę, to trudno żeby spartoliła robotę. Fajnie się patrzy na świetne drugie plany. Na ten przykład, na genialnego pan komisarza, rolę krótką, ale bardzo (i chyba jedynie) tak wywrotową. Kto lubi może obejrzeć Scarlet Johnson - poprawnie doskonałą, czy tez głównego bohatera - mocno profesjonalnego oraz poruszającego, tudzież przystojnego (tylko kto mi wytłumaczy o co chodzi z tymi jego czerwonymi oczami przez cały film? Codziennie chłop się kąpał w chlorze? To o to chodzi? Ukryte przesłanie?). No i do kompletu Dostojewski jako klamra.
Aha, już myśleliście że przeoczyłam, zauważyłam zauważyłam, i wcale to dla mnie nie był zbyt intelektualny element. Dwa strzały z Dostojewskiego, oraz przydługie dialogi pod zbrodnie i karę jak dla mnie to trochę za mało, żeby paść na kolana i powiedzieć – OCZYWIŚCIE PANIE WOODY ALLEN TO NAJLEPSZY FILM W PANA DOROBKU AH AH AH.
Guzik tam, będę się upierać, że znam lepszego Allena, i na starość nam odrobinę kolega kapcanieje jeśli wolno mi tak powiedzieć.