Jeden z najbardziej znanych australijskich aktorów. Pamiętamy go z takich ról jak kultowy Agent Smith w trylogii *"Matrix"; V z filmu "V jak Vendetta", Elrond z trylogii "Władca Pierścieni"oraz "Hobbit". W specjalnym wywiadzie dla WP, Hugo Weaving opowiada o swojej ostatniej wizycie w Śródziemiu, uwielbieniu do teatru oraz dystansie do hollywoodzkiej machinerii, od której zamierza w najbliższym czasie odpocząć, co może zasmucić niektórych jego fanów.*
- Przed nami ostatnia wyprawa do świata Śródziemia. Czy długo zastanawiałeś się nad tym by w ogóle powrócić jako Elrond w trylogii „Hobbit”?
- Nie. Decyzję podjąłem właściwie od razu. Poczułem, że powrót do tego świata i postaci są dla mnie czymś oczywistym i naturalnym. Przede wszystkim, było to spotkanie z tymi samymi ludźmi dowodzonymi znowu przez Petera Jacksona. Zresztą, pamiętam, że ponad 10 lat temu, kręcąc ostatnie sceny do „Powrotu Króla” w Nowej Zelandii, powiedziałem do Petera: „No cóż, to do zobaczenia przy Hobbicie”. On z kolei odpowiedział mi kategorycznie, że nie będzie kręcił „Hobbita”, a ja na to: „Ależ oczywiście, że będziesz”. No i los to jakoś sam poukładał. Początkowo to Guillermo del Toro miał wyreżyserować „Hobbita”, jak zapewne wiesz, ale ostatecznie wszystko wróciło w ręce Petera. To się chyba nazywa karma.
- Jak ci się pracowało z Peterem Jacksonem po tych wszystkich latach?
- Peter jest niezwykłym człowiekiem, gdyż potrafi niemalże samodzielnie ogarnąć tyle spraw, zarówno związanych z technicznymi aspektami tworzenia wielkiego widowiska, jak i z wieloma postaciami, o których opowiada. To jest w końcu sedno książek Tolkiena oraz filmów na ich podstawie. Mamy mnóstwo wątków i jeszcze więcej postaci. Mimo to, Peter idealnie się w tym odnajduje i do tego jednocześnie potrafi to objąć szerszym spojrzeniem, skupić się na opowieści jako jednej wielkiej całości.
- Jak mu się to udaje Twoim zdaniem?
- Po pierwsze, jest niezwykle skromną osobą i ma ogromny dystans do siebie. Mówię o tym, gdyż są to istotne cechy charakteru, gdy tworzy się tak wielkie produkcje i ma się pod sobą tyle samo władzy jak i odpowiedzialności za całe legiony ludzi pracujących nad trylogią. Ale pod względem czysto filmowym, zauważyłem, że potrafi on to wszystko idealnie „spiąć” dzięki temu, że znalazł na to genialny w swojej prostocie pomysł. Polega to na tym, że każdego dnia kręci on swego rodzaju „małe, krótkometrażowe filmy” o danym wątku i postaci w nim występującej. Skupia się tylko na niej; na detalach związanych z otoczeniem, nastrojem; traktuje dany wyrywek fabuły jako odrębną całość. I dopiero później łączy to wszystko ze sobą.
- Ten sam reżyser, część obsady również powróciła, ale trzy części “Hobbita” z pewnością różniły się od poprzedniej trylogii „Władcy Pierścieni”, prawda?
- Cóż, ton “Hobbita” jest trochę inny, mimo wszystko bardziej pogodny i zawadiacki. „Władca…” był o wiele bardziej poważny, dramatyczny i monumentalny. Natomiast dla mnie i, jak sądzę, dla większości powracajacych aktorów, samo doświadczenie kręcenia tej trylogii nie różniło się znacznie od poprzedniej, mówiąc szczerze. Jedną z naważniejszych różnic widocznych gołym okiem było jedynie to, że tym razem używaliśmy zdecydowanie więcej „green screena” kosztem prawdziwej scenografii. Ale poza tym, nad każdą z części pracowali w większości ci sami ludzie, także w ekipie na planie, wiec ja na przykład, czułem się jakbym wrócił znowu na plan “Władcy...” tyle, że tym razem po trochę dłuższej przerwie. Pamiętam, że w jednej z moich pierwszych scen z Ianem McKellenem w „Hobbit: Niezwykła podróż” rozmawialiśmy właśnie o tym, że stoimy znowu razem, po 10 latach, w tych samych kostiumach i czuliśmy się w pewnym sensie jak w domu, tak jakby od naszego poprzedniego spotkania nie minęło wcale tak dużo czasu.
- Słyszałem, że jesteś zakochany w sztukach Szekspira
- Pokaż mi aktora, który nie jest. Nikt nie napisał lepszych dramatów niż Shakespeare, Beckett czy Czechow. Są to teksty, w które po prostu się zanurzasz i za każdym razem wynosisz z nich coś nowego, świeżego. Są jak studnia, z której czerpiesz natchnienie i inspiracje, które ciągle stawiają przed tobą nowe wyzwania. I to dlatego są klasykami i od stuleci każdy aktor chce się z nimi mierzyć. Poza tym, ja kocham natychmiastowość teatru. To, że podczas wystawiania sztuki mogę obserwować reakcję publiki, widzieć, że to co robię oddziaływuje na kogoś tu i teraz. Ale uwielbiam również intymność jaką niesie ze sobą film. Dlatego też staram się nie uciekać od żadnego z tych mediów.
- Tym niemniej mam wrażenie, że trzymasz się na dystans względem wielkiej komercyjnej machinerii hollywoodzkich superprodukcji, chociaż w tym samym czasie, często w nich występujesz.
- Tak, przyznaję, jestem dość nieufny i podejrzliwie nastawiony do polityki związanej z wielkimi widowiskami oraz tego w jaki sposób są promowane. Staram się jednak znaleźć „złoty środek” i wybierać takie filmy, które potafią wnieść coś ciekawego, bo nie zawsze kino komercyjne musi kojarzyć się jednoznacznie z czymś mało ambitnym.
- Tu się zgadzam
- Jestem szczególnie zadowolony z mojego udziału w „Matrixie” i wszystkich filmach opartych na prozie Tolkiena. „V jak Vendettę” również wspominam miło.
- A jest jakiś film, którego żałujesz, albo się wstydzisz?
- Nie. Przede wszystkim dlatego, że w każdym przypadku zdobywałem jakieś nowe doświadczenie, a to jest cenne samo w sobie. Swego czasu wielu ludzi próbowało ze mnie wyciągnąć coś w rodzaju poczucia winy za to, że podłożyłem głos pod Megatrona w „Transformers” Michaela Baya. Przyznaję, to było dziwne doświadczenie, ale głównie ze względu na jego specyfikę; była to praca zdalna i na samym początku właściwie nie wiedziałem jak będzie wyglądał efekt końcowy. Ale dla mnie ta praca była pewnym nowum.
- Wiem natomiast, że jest ci daleko do wszystkiego co jest związane z promocją filmu. Uważasz, że aktor nie powinien brać w tym udziału? Nie lubisz udzielać wywiadów?
- Kilka lat temu, gdy dopiero co rozpoczęliśmy zdjęcia do filmu „Kapitan Ameryka: Pierwsze starcie”, polecieliśmy całą ekipą do San Diego na Comic-Con. Prawdę mówiąc nie chciałem tam lecieć od samego początku, ale ostatecznie się wybrałem. Przyznaję, że rozmach tego wydarzenia jest imponujący, ale mimo wszystko daleko mi do „festynów” tego typu, chociaż oczywiście mam wiele szacunku dla ludzi, którzy co roku tam przyjeżdżają by znaleźć ujście dla swoich pasji i emocji związanych z kinem. Ale jednocześnie tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że to nie jest coś co chcę robić z kinem; wolę skupić się wyłącznie na warstwie artystycznej.
* - Grałeś w takich kasowych przebojach jak wspomniany wcześniej „Matrix” czy „Kapitan Ameryka”, ale jednocześnie dość krytycznie wypowiadasz się na temat blockbusterów. Nie widzisz w tym sprzeczności?*
- Mam problem jedynie z produkcjami, które u podstaw mają tak naprawdę jedynie generowanie zysków. Hollywoodzkie studia „wrzucają” ostatnio do swoich filmów jak najwięcej znanych nazwisk, często jeszcze na etapie przedprodukcyjnym, po to by uzyskać aprobatę i podgrzać emocje. Potem, obserwując reakcje i trendy, obsadzają w konkretnych produkcjach określonych aktorów. W pewnym sensie jest to demokratyczne, ale to tylko złudzenie, bo tak naprawdę to nadrzędnym powodem są pieniądze jakie owe studia dzięki temu zarobią. Czysty populizm. To bywa też niebezpieczne, bo marketing polega ogólnie na tym, że wydajesz pieniądze na coś by stało się to popularne, a w momencie gdy się stanie, to używasz tej popularności do tego, by sprzedać kolejne rzeczy. Często jest tak, że fani są wykorzystywani przez wytwórnie, nierzadko nieświadomie, ale czasem także i świadomie. W obu przypadkach im to zbytnio nie przeszkadza, a nawet z radością się temu poddają. Gdy pracujesz dla wielkiej wytwórni to twoim zadaniem jest sprzedać ich
produkt, w związku z czym musisz być ostrożny by nie zostać wykorzystanym. A co do mojego udziału w „Kapitanie Ameryka” jako Red Skull, to zgadzając się na podjęcie tej roli pomyślałem sobie, że to może być fajna zabawa zagrać nazistę, dla którego Hitler był mięczakiem. Prawdziwy superłotr. Poza tym naprawdę wiele nauczyłem się od Marvela kręcąc “Kapitana…”, ale nie jest to ten typ doświadczenia filmowego, w który chciałbym się ponownie zaangażować.
- Czyli to była Twoja świadoma decyzja by poszerzać, przynajmniej raz na jakiś czas, swoje aktorskie emploi biorąc udział zarówno w małych, niezależnych filmach jak i blockbusterach?
- Cóż, gdy dopiero co stawiałem swoje pierwsze kroki w tym biznesie, tuż po skończeniu szkoły, jedynymi filmami, w których mogłem zdobyć jakąś rolę były niskobudżetowe i bardzo niszowe australijskie filmy. Udało mi się ich kilka zrobić i po jakimś czasie niektóre z nich zaczęły być zauważane i doceniane na międzynarodowych festiwalach. I w końcu trafił się „złoty strzał”, którym była „Priscilla – królowa pustyni”. To od tego filmu moja kariera nabrała rozpędu, bo to właśnie w nim dostrzegli mnie Wachowscy, dzięki czemu dostałem angaż w „Matriksie”. Zdaję sobie sprawę jakie to rzadkie szczęście znaleźć się w takiej sytuacji, bo są setki, jak nie tysiące, aktorów, którzy nigdy w życiu nie trafiają na taką okazję. A nie da się zaprzeczyć, że „Matrix” przeniósł mnie na zupełnie inny poziom zawodowej drabiny, także staram się to doceniać i nie uciekać od tego. Rozpocząłem więc moją przygodę z wysokobudżetowym kinem amerykańskim, ale jednocześnie nie zaprzestałem grać w bardziej kameralnych produkcjach. One dają
mi oddech i rozwijają mnie najbardziej pod względem warsztatowym. Zdaję sobie jednak sprawę, że większość ludzi kojarzy mnie z tymi wielkimi widowiskami, choć tak naprawdę jest to tylko mniejsza część mojego dorobku.A ja z biegiem lat czuję się już nasycony kinem komercyjnym, więc planuję zrobić sobie od niego dłuższą przerwę.
__Rozmawiał Przemysław Dobrzyński