Jak jest naprawdę?
Czy film inicjacyjny z historią nowotworową w tle i miłosnym melodramatem w roli głównej może być czymś więcej, niż się spodziewamy? Tak i udowadnia to Josh Boone przenosząc na ekran w Polsce mało znaną, ale w Ameryce okrzykniętą bestsellerem powieść Johna Greena. Autor filmu „Gwiazd naszych wina“ sprawnie i z czułością wobec swoich bohaterów opowiada zarówno o najpiękniejszych, jak i o najbardziej bolesnych momentach dorastania do dojrzałego kochania i godnego umierania.
W ramach dwugodzinnego filmu Boone zamyka historię choroby kilku bohaterów i opowieść o ich pierwszych miłosnych uniesieniach. Podsuwa im emocje, jako sposób ucieczki od absurdów codzienności. Bo czy nie absurdalna wydaje nam się informacja, że nastoletnia dziewczyna od lat zmaga się z rakiem tarczycy i płuc, utalentowany koszykarz ląduje w domu bez nogi, bo tylko amputacja dawała mu szanse na walkę ze złośliwym rakiem kości, a jego przyjaciela czeka utrata drugiej gałki ocznej? Boone i Green wybrali najbardziej osobliwe spośród nowotworów jakby chcieli ich uczynić interesującymi bohaterami drugiego planu – wpływającymi na zachowanie, nastroje i decyzje podejmowane przez bohaterów. Brzmi to śmiesznie, ale śmieszny jest cały film. Boone wpisuje opowieść o Hazel Grace (Shailene Woodley), Auguście (Ansel Elgort) i Isaacku (Nat Wolff) w konwencję melodramatycznej komedii. Śmiechem oswaja chorobę, strach, oczekiwanie na śmierć.
06.06.2014 11:08
Bohaterowie żartują z siebie samych, mają dystans do tego, co dzieje się z ich ciałami i sprawiają wrażenie osób skupionych wyłącznie na rozterkach miłosnych. Na tym aspekcie historii skupia się też sam reżyser. Choroba nie jest katalizatorem reakcji, tylko pierwszym punktem zaczepienia, czymś stałym w życiu nastoletnich bohaterów – dzięki czemu to miłość staje się realnym punktem zwrotnym, elementem po raz pierwszy i po raz ostatni zaburzającym constans. Hazel Grace jest przyzwyczajona do ciągnięcia za sobą wózka na kółkach z tlenem, oglądania Top Model wieczorami i zaczytywania się w ulubionej książce. Zmuszona do uczestniczenia w spotkaniach grupy wsparcia dla nastolatków walczących z nowotworami poznaje Augusta, który uwodzi ją swoją odzyskaną pasją do życia.
Były koszykarz nie chce się umawiać „na jutro“, bo woli przeżyć coś dziś. Wpatruje się w Hazel zbyt długo, trochę natarczywie, ale poddał się chwili – czy, gdybyśmy chcieli powiedzieć wprost, miłości od pierwszego wejrzenia. Boone używa rozmaitych klisz, ale je odczarowuje. Z niebywałą wprawą porusza się w strukturalnych ramach melodramatu i ani nie ociera się o pretensjonalizm, ani nie przesadza w inscenizowaniu kolejnych dramatów. Stać go też na ironię i myślę o niej, bo przez głowę przebiegła mi fraza: „Boone wysyła swoich bohaterów w niezwykłą podróż“. Gdyby przeczytała to Hazel, przechyliłaby głowę w niedowierzaniu i zapytała z nutką zdrowej ironii w głosie: „W podróż? Naprawdę?“.
Twórcy scenariusza Scott Neustadter i Michael H. Weber (autorzy „500 dni miłości“ i „Cudownego tu i teraz“) mają wyczucie w kreowaniu świata wyważonego; sytuacji, które wzruszają i takich, które śmieszą. „Gwiazd naszych wina“ nie ma nic wspólnego z szantażem emocjonalnym. Nie jest tandetnym wyciskaczem łez opakowanym gatunkową konwencją, która rzekomo miałaby usprawiedliwiać fakt, że wszystkie chwyty w ściskaniu widza za gardło są usprawiedliwione. Hazel Grace kilkakrotnie powtarza, że opowiadana przez nią historia pokazuje świat takim, jakim jest on naprawdę. Można się z tym kłócić, ale chyba nie ma potrzeby. Mimo kilku wpadek film Boone’a świetnie się ogląda, a w czasie podróży, w którą – dosłownie i metaforycznie – wyruszają bohaterowie ma miejsce jedna z najlepszych rozmów o dzieciach umierających na raka, jakie słyszało kino.