Różne są kryteria oceny filmu. Aby uznać obraz za dobry lub zły, trzeba się pochylić nad składowymi lub też określić jaką wartość ma całość. W przypadku
niektórych filmów wystarczy jedno kryterium - bardzo bolało siedzenie w trakcie oglądania czy nie. Najnowsza komedia w reżyserii Piotra Wereśniaka zalicza się do tej drugiej grupy. Siedzenie zaczęło mnie boleć jeszcze przed upływem pierwszych 30 minut.
Ciężko powiedzieć czemu jest to niedobry film - obsada doborowa, scenariusz powstał na podstawie popularnej sztuki Dwie morgi utrapienia Marka Rębacza (choć sam Rębacz odżegnuje się od wszelkich związków z tym filmem i nawet wycofał swoje nazwisko z czołówki), kostiumy ładne, plenery ciekawe.
A więc czemu? Nakręcić dobrą komedię jest trudno, przyznał sam reżyser, podczas spotkania z dziennikarzami. I niestety jemu się nie udało.
Sam temat jest ciekawy. W centrum wielkiego miasta mieszka Marian Kosela z żoną Gieńką. Uprawia pomidory i odprawia kolejnych chętnych na zakup ziemi. Jego dzieci - Zosia i Janek - żyją zupełnie inaczej niż rodzice. Zaciągają kolejne kredyty, aby utrzymać wysoki standard życia. Nie mają stałych partnerów, za bardzo dbają o karierę i dobra materialne. Ich długi wykupuje tajemniczy greckich milioner Arystoteles Papas. Umorzy je, jeśli dzieci namówią ojca na sprzedaż ziemi.
Zosia i Janek natychmiast jadą do gospodarstwa rodziców i próbują różnymi sposobami namówić tatę na przyjęcie oferty Greka. W akcji czynny udział biorą jeszcze dwie inne osoby - Gustaw Mytnik, adwokat Papasa i Krysia Tuchałówna, pierwsza miłość Janka.
Niestety wszystkie postacie są przerysowane, tak bardzo karykaturalne, że bardziej straszne niż śmieszne. Starsi Koselowie używają sztucznego języka, którym może mówiło się na wsi kilkadziesiąt lat temu, jeśli nie dawniej. Jednocześnie są bardzo świadomi problemów, które istnieją poza ich małym gospodarstwem (np. polskiego wejścia do Unii Europejskiej). Trudno uwierzyć, że z jednej strony są tak zacofani (na co wskazuje język), a z drugiej tak nowocześni (Kosela zastanawia się ironicznie czy jego pomidory spełnią unijne wymogi). Na szczęście ów kontrast mniej razi dzięki wcielających się w rolę małżeństwa Koselów - Joannie Żółkowskiej i Andrzejowi Grabowskiemu.
Postacie kobiece, grane przez Małgorzatę Kożuchowską i Katarzynę Bujakiewicz, są również niepotrzebnie przerysowane. Zupełnie nie podoba mi się konwencja, jaką przyjęły obie aktorki. Bardzo zdolne, grające dobre role, tym razem używały środków zbyt mocnych, teatralnych.
Jeśli chciały sparodiować bizneswoman i prowincjonalną gąskę, to powinny narysować je znacznie cieńszą kreską. W komedii nic nie można robić na siłę, przesadne gesty niebezpiecznie zbliżają film w stronę zupełnego kiczu. Postać Pawła Deląga jest nijaka i nudna, tak samo jak inni jego bohaterowie, więc trudno tu mówić o pomyłce, złym doborze środków wyrazu. Deląg po raz kolejny udowadnia, że jest bardzo średnim, jeśli nie kiepskim wręcz aktorem.
Nie podobało mi się również wmontowanie efektów dźwiękowych. Film powstawał w pobliżu lotniska, było dość głośno, więc większość dialogów była nagrywana potem w studio. Nie wiadomo czemu doklejono też przynależne bardziej filmom rysunkowym dźwięki. W Zróbmy sobie wnuka brakuje już tylko śmiechu puszczanego z taśmy. Pomysł był dobry, ale twórcy najwyraźniej nie umieli przestać w dodawaniu nowych elementów. Film przypomina kobietę ubraną w zbyt ozdobną suknię, obwieszoną błyskotkami, z turbanem na głowie.
Jeśli komuś pasuje taka konwencja, niech koniecznie zobaczy Zróbmy sobie wnuka, reszcie widzów stanowczo odradzam wycieczkę do kina. Szkoda pieniędzy.