Kontynuacja *"Klopsików i innych zjawisk pogodowych", przebojowej animacji studia Sony Pictures z 2009, mierzy się z typowymi problemami hollywoodzkiego sequela, ale przy okazji mówi zaskakująco wiele na temat kondycji całego gatunku.*
Ostatnia dekada doszczętnie przewartościowała myślenie nie tylko o animacji wysokobudżetowej, ale też o animacji jako takiej. Klasyczny model baśni Disneya, łączący w sobie ręczne rzemiosło z prostym, na ogół pro-rodzinnym przesłaniem, ustąpił miejsca trójwymiarowym, odnoszącym się do dalece bardziej zaawansowanych emocji historyjkom ze studia Pixar, które jako pierwsze dostrzegło, że te nie muszą być wcale skierowane do samych tylko dzieci.
Pomysł szybko podchwyciła konkurencja, co w konsekwencji doprowadziło do prawdziwego wyścigu zbrojeń pomiędzy Pixarem, konkurencyjnym studiem DreamWorks i w zasadzie każdym, kto dysponował odpowiednimi środkami na podjęcie wyzwania.
Dziś, po kilkunastu latach tej nieustannej walki, widać w końcu jej konsekwencje. Pixara przejął sfrustrowany Disney, a rywalizacja została wyrównana do poziomu produkcji DreamWorks, preferującego bezpieczny model biznesowy, w którym pierwsze skrzypce gra zabawa, drugie – technologia, a dopiero trzecie – emocje. Dziś większość hollywoodzkich animacji, nawet te pixarowskie, tak właśnie wygląda.
Kontynuacja "Klopsików..." niczym się na tym tle nie wyróżnia – to wciąż kolorowa i jeszcze pomysłowa, ale jednak już dość obligatoryjna mieszanina prostych gagów i popkulturowych odniesień. O tym, że pomimo ciekawego kręgosłupa oryginału (młody wynalazca konstruuje maszynę zamieniającą wodę w… jedzenie), "Klopsiki..." są dziś tylko częścią obowiązującego schematu, przypomina trzyminutowe wprowadzenie, w którym twórcy przypominają wydarzenia z części poprzedniej. No bo kto by pamiętał, jak skończyła się ta konkretna historia, jeśli od tego czasu widziało się kilka(naście) podobnych?
Wprowadzenie jest też istotne o tyle, że sequel zaczyna się dokładnie tam, gdzie oryginał się kończył. To koncept nieczęsto podejmowany, zwłaszcza po takim czasie (oba filmy dzieli okres czterech lat), a do tego w animacji. Co więcej, jest to decyzja zaskakująca, bo twórcy oryginału w realizacji tej części udziału nie brali, co oznacza, że ich zamknięta opowieść zyskała tym samym dodatkowy, ale niekoniecznie jej potrzebny rozdział.
Ale dość narzekania. Jeśli odłożyć na bok kwestię powtarzalności, okazuje się, że dostajemy kolejną szaloną, pełną kolorów opowieść o spełnianiu marzeń. Przygoda Flinta, wspomnianego wynalazcy żywieniowej maszyny, trwa w najlepsze. Tym razem, zwerbowany przez idola z dzieciństwa - słynnego wynalazcę, zmuszony będzie zmierzyć się z nowymi wyzwaniami, ale stawka pozostanie ta sama: godność i ambicje.
Kto widział i polubił "Ralpha Demolkę", temu najpewniej do gustu przypadną także nowe "Klopsiki...". To ta sama polemika z dzisiejszym, nowoczesnym (zbyt nowoczesnym?) światem, rozdarta pomiędzy jego krytyką a uwielbieniem. Co ciekawe, sequel wchodzi też w pośredni dialog z wymową oryginału, któremu przyświecało dość nachalne w swojej metaforyce potępienie fast foodu, tu zaś – równie dosłownie, ale zarazem dość przewrotnie - okazuje się bowiem, że znacznie większym zagrożeniem są fałszywe, czyhające na każdym kroku autorytety.