Ku pokrzepieniu serc, czyli Titanic według nazistowskiej propagandy
Kiedy jesienią 1943 roku Goebbels zobaczył swój wymarzony film o Titanicu, zdecydował, że wbrew zamierzeniom zdemoralizuje on jednak naród niemiecki. Szef hitlerowskiej propagandy miał się w nim dopatrzeć dzieła niebezpiecznie trafnie opisującego sytuację w III Rzeszy. Według niego to był film o bezradnych ludziach na tonącym statku dowodzonym przez głupiego dowódcę…
Od przeszło wieku RMS Titanic był i jest przedmiotem nieskończonej fascynacji. Przez lata historia o tym, jak rzekomo niezatapialny liniowiec oceaniczny zatonął na północnym Atlantyku podczas swej dziewiczej podróży, była tematem co najmniej kilkunastu filmów. Ale chyba najbardziej nieprawdopodobny z kinowych obrazów jednej z najsłynniejszych morskich katastrof powstał w hitlerowskich Niemczech i to w trakcie drugiej wojny światowej.
Zatopić Titanica raz jeszcze
Według historyka Pawła Pizuńskiego pomysłodawcą tej nietypowej ekranizacji był psycholog August Riekel, który jako Harald Bratt parał się tworzeniem filmowych i teatralnych scenariuszy. Swego czasu, po przeczytaniu powieści Josefa Pelza von Felinaua "Titanic – Tragödie eines Ozeanriesen", miał uznać, że film o losach angielskiego transatlantyku powinien zainteresować zarówno zwykłych widzów, jak i urzędników z Ministerstwa Propagandy i Oświecenia Publicznego.
Jak podkreśla Pizuński, "dla pierwszych już sama historia zatonięcia Titanica, która obrosła w legendę, była ciekawa. Wzruszała i pobudzała do refleksji. Dla drugich liczyła się indoktrynacja. Skoro transatlantyk zatonął wskutek zaniedbań angielskiego armatora i angielskiej załogi, można to było wykorzystać w wojnie propagandowej przeciwko Wielkiej Brytanii". A czas na takie działania był rzeczywiście odpowiedni – oto wojska hitlerowskie triumfalnie maszerowały Polami Elizejskimi w Paryżu, a na horyzoncie majaczył już konflikt z Albionem.
Przedłożony Goebbelsowi scenariusz od początku przypadł do gustu nazistowskiemu spin doktorowi. Według pomysłu Bratta do czarnych charakterów należeli wszyscy Anglicy obecni na pokładzie – od nieuczciwych szefów firmy White Star Line i niekompetentnych oficerów, narażających ludzi na niebezpieczeństwo, chcąc pobić rekordy prędkości, po wyniosłych brytyjskich pasażerów pierwszej klasy, tchórzliwie pędzących do łodzi ratunkowych przy pierwszych oznakach katastrofy.
Po drugiej stronie za serce miały chwytać bohaterskie postawy i czyny obecnych na pokładzie Niemców. A zwłaszcza fikcyjna postać oficera Petersena, który jako jedyny przestrzegał przed zgubnymi skutkami rejsu z pełną prędkością wśród czających się w ciemnościach gór lodowych, a po zderzeniu ofiarnie miał pomagać w akcji ratunkowej.
Właśnie taki film według Goebbelsa był potrzebny Rzeszy w owym czasie. Według ministra propagandy katastrofa liniowca była doskonałym przykładem brytyjskiej chciwości, pychy i szaleństwa. A zrealizowana z odpowiednim rozmachem ekranizacja powinna wywołać u widzów antybrytyjskie nastroje. Dzieło miało być też, według historyka Roberta Watsona piszącego o nazistowskiej produkcji filmowej, potwierdzeniem potęgi niemieckiego "Hollywood nad Renem".
Nic więc dziwnego, że film skierowano natychmiast do produkcji, nadając mu rangę absolutnie priorytetową. Rzecz jasna szły za tym również niespotykane w owych czasach fundusze. Na realizację przeznaczono bowiem aż 4 mln marek, co dzisiaj daje kwotę blisko 200 mln dolarów (tyle mniej więcej kosztował oscarowy film Jamesa Camerona z 1997 roku; kwota ta przewyższa koszt budowy prawdziwego Titanica).
Czytaj też: "Tylko świnie siedzą w kinie". Dlaczego Armia Krajowa zabraniała Polakom oglądania filmów?
Herr Cameron
Do tak epokowego dzieła była potrzebna niepospolita i mistrzowska ręka. I znalezioną ją, jak się wydawało, u Herberta Selpina – jednego z najlepszych reżyserów Tysiącletniej Rzeszy. Było to jednak bardzo kontrowersyjny wybór.
Selpin nie był od zawsze ulubieńcem nazistów, a jego pierwsze filmy robione na zamówienie ministerstwa propagandy nie spotykały się z przychylnym przyjęciem. Nie zmienił tego nawet fakt wstąpienia Selpina do NSDAP w 1934 roku. Jak zauważa Paweł Pizuński, reżyser zrobił to, "bo zależało mu na karierze, jednak w głębi duszy gardził zarówno politykami, jak i wojskowymi".
Dopiero jego wyraźnie antybrytyjski dramat historyczny z 1941 roku, "Carl Peters", zyskał uznanie w oczach Goebbelsa. Zaczęto także doceniać umiejętność Selpina do łączenia różnych gatunków filmowych oraz niezwykłą dbałość o szczegóły podczas produkcji. A tego było trzeba w planowanym dziele wszech czasów. Nie zmieniał nawet tego fakt, że Selpin był typem niezwykle łatwo wpadającym w złość i nie zawsze panującym nad językiem. Jedno było pewne – znał się na swojej robocie jak mało kto.
Jesienią 1941 roku Selpinowi oficjalnie powierzono misję ekranizacji "Titanica", a kilka miesięcy później machina produkcyjna ruszyła pełną parą.
Na planie
Uradowany reżyser od razu wziął się energicznie do pracy. Dobrał ekipę i zadbał o gwiazdorską obsadę. Postarał się również o zaangażowanie setek statystów, w tym wielu oficerów i marynarzy Kriegsmarine.
Początkowo zdjęcia kręcono w berlińskim studiu filmowym. Na potrzeby scen morskich wybudowano nawet specjalną pochylnię nad pobliskim jeziorem Scharmützelsee, gdzie próbowano zatapiać 6-metrowy model Titanica. Niestety Selpinowi ciągle coś przeszkadzało. Jak pisze Pizuński, "najpierw deszcz, później burza, a na koniec okazało się, że model statku jest za duży i że szwankuje w nim elektryka. Czas mijał, ale dla perfekcjonisty Selpina ważniejszy był detal". W tej sytuacji w kwietniu 1942 roku reżyser uznał, że do nakręcenia kilku ujęć potrzebny mu będzie… prawdziwy transatlantyk.
Goebbels bardzo szybko znalazł dla zniecierpliwionego Selpina odpowiednią jednostkę. Była nim cumująca w gdyńskim porcie SS Cap Arcona. Ten zwodowany w 1927 roku liniowiec pasażerski był uważany w owym czasie za jeden z najpiękniejszych w swojej klasie. Zanim otrzymał angaż do filmu, zdołał przeszło 90 razy pokonać drogę z Europy do Ameryki Południowej, tym samym absolutnie deklasując bohatera, w którego miał się wcielić.
Ekipa przeniosła się zatem do Gdyni (wówczas Gotenhafen), ale kłopoty i powody do niezadowolenia wcale Selpina nie opuściły. I najmniejszymi z nich zdawały się alianckie naloty bombowe na obiekty portowe w pobliżu planów zdjęciowych. Szczególnie dotkliwe dla cholerycznie nastawionego do świata reżysera było zainteresowanie filmowym Titanikiem licznych gapiów i załóg innych jednostek. Nastroju ekipie filmowej nie poprawiały też syreny portowe, warkot silników przepływających obok okrętów oraz całkowity nakaz nocnego zaciemnienia.
I jakby tego było mało, oficerowie Kriegsmarine zamiast angażować się w powierzone role doradców technicznych filmu lub w odtwarzane postacie, spędzali większość czasu na romansowaniu z członkami obsady. To doprowadzało Selpina do szaleństwa. Złość wyładowywał na wszystkich wokół, nie bacząc, do kogo i co mówi.
Czytaj też: "Niszczycielskie pasożyty" i "szkodniki". Jak przedstawiała Żydów nazistowska propaganda?
Et te Brute…
Podczas jednej z takich mocnym trunkiem podlanych eksplozji nerwów w sopockim Grand Hotelu filmowiec wygłosił tyradę, obwiniając wojsko, a nawet sam hitlerowski reżim za niekończące się problemy z "tytanicznym" projektem.
Skupił się też na scenarzyście Walterze Zerlett-Olfeniusie. Ten bardzo dobrze znał się z Selpinem, bowiem od 1935 roku współpracowali przy kolejnych produkcjach, i to właśnie jemu, jako zaufanemu przyjacielowi, Selpin powierzył swego czasu zadanie wniesienia poprawek do pierwotnego scenariusza Bratta. Jakież zatem musiało być zdumienie obecnych, gdy reżyser w niewybrednych słowach zarzucił Zerlettowi nieodpowiednie przygotowanie aktorów, złe rozpisanie scen i brak zaangażowania w utrzymanie porządku na planie.
W odwecie równie podchmielony scenarzysta odgryzł się Selpinowi, że ten fatalnie traktuje aktorów i marynarzy statystów, których obwinia o napastowanie obsady aktorskiej. Na co doprowadzony do białej gorączki reżyser wytknął przyjacielowi zaangażowanie jego rodziny w działalność faszystowską i obraził Żelazny Krzyż – odznaczenie, z którego Zerlett był szczególnie dumny.
W tym momencie ich przyjaźń się zakończyła, a Selpin odczuł, że bycie protegowanym Goebbelsa nie oznacza wcale bezpieczeństwa i bezkarności. Na skutek donosu Zerletta, który, jak się okazało, skrupulatnie notował wszelkie nieprzychylne wypowiedzi szalonego reżysera podczas produkcji, Selpinowi postawiono oficjalny zarzut, że "czynił uwagi, które poniżały godność i powagę niemieckich sił zbrojnych" oraz że "w sposób szkodliwy wypowiadał się o państwie niemieckim". Takich czynów Tysiącletnia Rzesza nie wybaczała.
Ekipa filmowa próbowała jeszcze namawiać mściwego scenarzystę do wycofania oskarżeń, a samego winowajcę do zadośćuczynienia wobec ojczyzny (np. do wzięcia udziału w jakiejś akcji pomocowej dla wojska lub odbycia służby w karnym batalionie). Jednak wobec zdecydowanej odmowy obu zainteresowanych Selpina umieszczono w areszcie śledczym – z którego już nigdy nie wyszedł. Pewnego ranka znaleziono go powieszonego na własnych szelkach. I chociaż oficjalnie uznano to za samobójstwo, to jednak istnieją podejrzenia graniczące z pewnością, że Selpina uduszono na rozkaz Goebbelsa. Wcześniej jeszcze zadbano o śmierć zawodową, wykluczając go oficjalnie z zrzeszenia filmowców. A to oznaczało ni mniej, ni więcej jak tylko zakaz wykonywania jego ukochanej profesji.
Zły czas
Do kontynuowania projektu przydzielono nowego reżysera, Wernera Klinglera. Już bez większych problemów film został ukończony jesienią 1943 roku, a jego premiera odbyła się w Pradze.
Długo wyczekiwany obraz propagandowy nie doczekał się jednak powszechnej dystrybucji. Po praskiej premierze tylko dla niemieckich oficjeli uznano bowiem, że czas na takie filmy się skończył. Sytuacja na frontach zdecydowanie się zmieniła od 1941 roku.
Skończył się triumfalny marsz wojsk niemieckich od zwycięstwa do zwycięstwa, a mroczne obrazy cywilów ginących w ciemnościach mogą zdenerwować niemiecką publiczność, z której wiele osób musiało mierzyć się z grozą nocnych bombardowań alianckich. Goebbels uznał, że naród zamiast pokrzepiającego przekazu propagandowego naprawdę dojrzy bezradnych ludzi na tonącym statku dowodzonym przez głupiego dowódcę. A na to nie mógł sobie pozwolić.
Bibliografia
- Watson R.P., The Nazi Titanic: The Incredible Untold Story of a Doomed Ship in World War II, Boston 2016.
- Pizuński P., Titanic Goebbelsa… idzie na dno, "Focus Historia" 7–8/2013.
- Sergiusz J., Okręty śmierci. Ostatnie dni Neuengamme, [w:] Za pięć dwunasta, red. A. Kozłowski, Warszawa 1966, s. 109–195.
Piotr Dróżdż - Historyk mediewista, absolwent UWr i Śląskoznawczego Studium Doktoranckiego. Specjalizuje się w historii wojen i uzbrojenia, szczególnie okresu od późnego średniowiecza do wojen napoleońskich. Autor książek "Orsza 1514" (2000, 2014), "Borodino 1812" (2003) oraz zeszytu "Orsza 1514" z serii Zwycięskie Bitwy Polaków (2015). Współautor "Polskich triumfów".