Kurs – nieśmiertelność
Dwanaście lat temu *James Cameron odbierając Oscara ogłosił, że jest królem świata. Ja byłam w piątej klasie podstawówki i dla mnie istniał tylko jeden król. Nie, nie Michael, nie Prince – Leonardo DiCaprio, zwany pieszczotliwie Leo lub Leosiem. Wówczas wciąż jeszcze chłopakowato wiotki Dicaprio jako jedyny z panteonu gwiazdorów-przystojniaków zasłużył sobie u mnie na prawdziwy ołtarzyk, poskładany z wyciętych z _Bravo_ i _POPCORNU_ fotek. Szał, najprawdziwsze wariactwo. Co to były za czasy!*
13.04.2012 12:32
Epicki „Titanic”, wówczas najdroższy od czasów „Kleopatry” film świata, historia miłości niemożliwej z historyczną tragedią w tle, był dramaturgicznym i marketingowym strzałem w dziesiątkę. Przełamał klątwę ponoszących box office'ową klęskę superprodukcji, zarabiając setki milionów dolarów na całym świecie. Stał się kulturowym fenomenem, przedmiotem kultu i dowodem, że komercja nie musi być licha i pozbawiona ambicji. Historii Jacka i Rose nie trzeba nikomu streszczać, wszyscy znamy ją na pamięć – a jeśli nie, jest to poważna dziura w (pop)kulturowej edukacji! Przy okazji film uczynił z – wtedy już uznanych, ale komercyjnie jeszcze nie we frontowym rzędzie - DiCaprio i Winslet (oraz z Celine Dion) gwiazdy pierwszej wielkości.
Na „Titanicu” byłam w kinie. Zwykły dwuwymiarowy seans (i do tego z rodzicami), ale do dziś pamiętam strumienie gorących łez płynące po moich policzkach... Dziś, zanim światła zgasły, a okulary 3D wylądowały na moim nosie, przez chwilę ogarnął mnie strach. Co jeśli powrót do filmu zniweczy moją dziecięcą legendę? Dialogi okażą się płytkie, postaci rozwodnione, zabraknie chemii, zastąpionej przez nastawione na zbijanie grubej kasy efekciarstwo? Na szczęście szybko okazało się, że w konfrontacji z gigantem Camerona wciąż jestem tą samą małą dziewczynką. Może nie było już takich płaczów, ale uśmiech – taki jaki wykwita na twarzy zadowolonego, spełnionego widza – nie zniknął mi z ust ani na chwilę. O niewygodnych okularach zapomniałam w mig.
Odświeżony i wyposażony w trójwymiarowe efekty „Titanic” odżywa, i – jeśli to możliwe – staje się jeszcze bardziej spektakularny. Zagęszcza się ekranowa przestrzeń, wzbogaca filmowa tkanka. Rozkwitają pyszne dekoracje i kostiumy, uwypuklają kolory, klarują faktury, przybierają na sile zjawiska pogodowe. Woda staje się jeszcze głębsza i zimniejsza, a promienie słoneczne jeszcze bezczelniej wdzierają się pomiędzy rude pukle Rose... Bałam się, że 3D wykorzystane zostanie instrumentalnie, tylko aby dodać scenom tragedii efektownego charakteru. Na szczęście jednak trójwymiar nie odciąga uwagi od fabuły, a pięknie i z wyczuciem ją komplementuje.
Prawdziwy Titanic poszedł na dno sto lat temu. Ten filmowy utrzymuje się na powierzchni od piętnastu lat, a jego kurs pozostaje pewny. A na horyzoncie nie widać żadnych – nawet najmniejszych - gór lodowych, które mogłyby go zatopić.