Lepiej mieć fuksa, niż być porządnym człowiekiem
Młody człowiek ma plan – jest biedny, umiarkowanie zdolny, zdeterminowany. Dość konsekwentnie wprowadza w życie zasadę: „chcesz się wzbogacić? Trzymaj się bogatych!”. Do roli, którą ma zamiar przyjąć przygotowuje się dość profesjonalnie – uczy się i czeka. Niestety, nie jest pozbawiony słabości – ma mroczną duszę i słabą wolę.
29.07.2010 | aktual.: 07.02.2018 13:20
Oba te elementy wkrótce doprowadzą do jego upadku. Okaże się bowiem, że ożenić się bogato i mieć szofera to jedno, a walczyć z instynktem i czuć się szczęśliwym to drugie.
Jeśli traktować ten film jako opowieść o miłości, zdradzie czy namiętności, to rzecz jest dość banalna. Przynajmniej w warstwie fabularnej – facet ulega namiętności i potem zaczyna tego żałować, robi dużo dziwnych uników, wreszcie popełnia zbrodnię gorszą od zdrady. Tylko że moim skromnym zdaniem to nie jest film o wierności małżeńskiej. Ani o uleganiu pokusom. Według mnie to polemika ze „Zbrodnią i karą” Dostojewskiego i bardzo świadoma deklaracja Mistrza dotycząca świata, w którym żyjemy. A także genialnie zagrany dwuznaczny dramat, w którym ofiara i kat, cynik i romantyk, wykorzystywany i wykorzystujący wciąż zamieniają się rolami.
Tym właśnie różni się film o zdradzie ręki anonimowego rzemieślnika z Hollywood od tej samej historii opowiedzianej przez świadomego i inteligentnego mistrza kina. W wersji pierwszej mamy dużo seksu, dużo załzawionych oczu i sprytnego gliniarza. W wersji drugiej mamy deklarację z pierwszych minut filmu o tym, że lepiej mieć fuksa, niż być porządnym człowiekiem – i nie tyle kilkudziesięciominutowe jej rozwinięcie, ile zabawa z widzem, na ile naprawdę zrozumiał to zdanie.
Męczymy się momentami okropnie – bo dajemy się Allenowi wciągnąć w pewną może nie sympatię, ale umiarkowane zrozumienie dla faceta, który idzie wyznaczoną wcześniej ścieżką, ale podświadomie czuje, że nie należy do świata, do którego aspiruje, a rozumie go tylko kobieta, która też próbuje ułożyć sobie „arystokratyczne” życie. Gdy na chwilę sympatyczne, ale ogromnie powierzchowne towarzystwo niechcący zaczyna rozmowę o wierze, nadziei, przypadku – tylko ona wie, o czym ten biedny przystojniak mówi. I że ma rację – a reszta szczęściarzy nie jest w stanie go zrozumieć. Stąd nawiązanie z nią romansu to nie jest tylko pociąg do ponętnych ust i poryw namiętności. To trochę powrót do domu i życia, które byłoby dla obojga idealne – gdyby nie ten przeklęty szofer i mieszkanie z widokiem na Parlament…
I nagle – ta początkowo stereotypowa, banalna historia zaczyna się komplikować. Bo widz zaczyna sobie zadawać pytania: kto tu jest tak naprawdę ofiarą – zaślepieni, lecący jak ćmy do światła faceci tajemniczej Amerykanki, czy ona sama – szukająca, porzucana, pełna smutnych doświadczeń i niepewności? Kto jest manipulatorem – facet cynicznie przygotowujący się do rozmów o Dostojewskim i wizyt w operze, czy żona, która „tylko chce, aby się rozwinął” i prosi tatę o pomoc? Kto jest w większym błędzie – matka w stosunku do niedoszłej synowej, czy niedoszła synowa w stosunku do niedoszłego męża? I czy żona NAPRAWDĘ nie wie, co się dzieje, czy wie doskonale i czeka – bo zdaje sobie sprawę ze stojących za nią atutów? Wreszcie, czego, jako widzowie, tak naprawdę chcemy – żeby wszystko bohaterowi uszło na sucho, czy żeby jednak został złapany i ukarany?
Tak, to nie jest film o małżeńskiej zdradzie. Ani o trójkącie, z którego nigdy nie ma dobrego wyjścia. To film o współczesnym Raskolnikowie – i o tym, w imię czego popełnia się teraz zbrodnie i dlaczego zamiast Syberii, prawdziwej miłości i odkupienia wybieramy Londyn, wygodę i kupowanie.