"Life": Calvin - siódmy pasażer Pilgrima [RECENZJA]
Były premier i czołowy polski polityk Leszek Miller powiedział kiedyś, że prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. Nie jestem przekonany czy reżyser filmu „Life” Daniel Espinosa słyszał kiedykolwiek tę życiową mądrość, ale „test Millera” zdałby bez większego problemu. Finał jego nowej produkcji, choć nieco przewidywalny, w żadnym wypadku nie rozczarowuje. Co więcej, pochodzący ze Szwecji reżyser, nie ma najmniejszego problemu z „zaczynaniem”, bo sekwencja otwierająca „Life” jest znakomita.
Natychmiast nasuwają się skojarzenia z „Grawitacją” Alfonso Cuaróna, a w materii science fiction trudno chyba w ostatnich latach o większy komplement. Zresztą nie tylko dla reżysera, ale i operatora Seamusa McGarveya, który zdaje się być pojętnym uczniem wielkiego Emmanuela Lubezkiego. Kamera i w „Life” wyczynia cuda, choć w zdecydowanie bardziej ograniczonej przestrzeni. A jest nią Międzynarodowa Stacja Kosmiczna z szóstką załogantów, od Amerykanów, przez Rosjankę po Japończyka. Celem jest przechwycenie próbek z sondy wracającej z Marsa i przekonanie się czy na czerwonej planecie nie ma przypadkiem jakiejś formy życia. Nie trudno domyślić się, że badania wypadają nader entuzjastycznie. A kilka ożywionych komórek zostaje pieszczotliwie ochrzczonych Calvinem przez dzieci jednej z nowojorskich podstawówek.
Młodsi widzowie w tym momencie powinni iść spać, a starsi mogą jedynie zacierać ręce, bo szykuje się powtórka z „Obcego - 8. pasażera Nostromo”. Zakładając, że na podobny temat nie powstanie już nic lepszego niż film Ridleya Scotta z 1979 roku (!), „Life” broni się całkiem nieźle. Choć jego fabuła w dużej mierze przypominała będzie zabawę w kotka i myszkę pomiędzy załogą a coraz bardziej niesfornym obcym, przyznać trzeba, że scenarzyści Rhett Reese i Paul Wernick rozpracowali to całkiem sensownie. Problem z takimi produkcjami zazwyczaj polega na tym, że bohaterowie prześcigają się w coraz bardziej kuriozalnych pomysłach i wyborach. A w „Life”, na szczęście (raczej) nam tego oszczędzono.
Jako osoba, która nie jest specjalnym fanem tego rodzaju kina, muszę przyznać, że film Espinosy ogląda się naprawdę dobrze. I od strony koncepcyjnej i realizacyjnej przywiązuje on sporą wagę do szczegółu. Co powoduje, że zamiast szukania dziury w całym, w pełni możemy skoncentrować się na fabule, która chwilami bywa zaskakująca. Bo jeżeli miałbym w ciemno obstawiać kogo najpierw dopadnie obcy (nie jest to chyba żaden spoiler!), z pewnością wskazałbym inaczej. „Life” to rodzaj filmu, w którym jednego aktora zastępuje zespół, nawet jeżeli jego skład stopniowo się wykrusza. Espinosa stworzył go wokół dwóch gwiazd: Jake’a Gyllenhaala i Ryana Reynoldsa, uzupełniając solidnymi rzemieślnikami, jak Rebecca Ferguson czy Hiroyuki Sanada. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, zdaje się mówić w swojej interesującej próbie reżyser. Smaczku dodaje fakt, że czyni to ledwie chwilę przed tym, jak do kin trafi „Obcy: Przymierze” Ridleya Scotta.