"Life": Calvin - siódmy pasażer Pilgrima [RECENZJA]
Natychmiast nasuwają się skojarzenia z „Grawitacją” Alfonso Cuaróna, a w materii science fiction trudno chyba w ostatnich latach o większy komplement. Zresztą nie tylko dla reżysera, ale i operatora Seamusa McGarveya, który zdaje się być pojętnym uczniem wielkiego Emmanuela Lubezkiego. Kamera i w „Life” wyczynia cuda, choć w zdecydowanie bardziej ograniczonej przestrzeni. A jest nią Międzynarodowa Stacja Kosmiczna z szóstką załogantów, od Amerykanów, przez Rosjankę po Japończyka. Celem jest przechwycenie próbek z sondy wracającej z Marsa i przekonanie się czy na czerwonej planecie nie ma przypadkiem jakiejś formy życia. Nie trudno domyślić się, że badania wypadają nader entuzjastycznie. A kilka ożywionych komórek zostaje pieszczotliwie ochrzczonych Calvinem przez dzieci jednej z nowojorskich podstawówek.
Młodsi widzowie w tym momencie powinni iść spać, a starsi mogą jedynie zacierać ręce, bo szykuje się powtórka z „Obcego - 8. pasażera Nostromo”. Zakładając, że na podobny temat nie powstanie już nic lepszego niż film Ridleya Scotta z 1979 roku (!), „Life” broni się całkiem nieźle. Choć jego fabuła w dużej mierze przypominała będzie zabawę w kotka i myszkę pomiędzy załogą a coraz bardziej niesfornym obcym, przyznać trzeba, że scenarzyści Rhett Reese i Paul Wernick rozpracowali to całkiem sensownie. Problem z takimi produkcjami zazwyczaj polega na tym, że bohaterowie prześcigają się w coraz bardziej kuriozalnych pomysłach i wyborach. A w „Life”, na szczęście (raczej) nam tego oszczędzono.
Jako osoba, która nie jest specjalnym fanem tego rodzaju kina, muszę przyznać, że film Espinosy ogląda się naprawdę dobrze. I od strony koncepcyjnej i realizacyjnej przywiązuje on sporą wagę do szczegółu. Co powoduje, że zamiast szukania dziury w całym, w pełni możemy skoncentrować się na fabule, która chwilami bywa zaskakująca. Bo jeżeli miałbym w ciemno obstawiać kogo najpierw dopadnie obcy (nie jest to chyba żaden spoiler!), z pewnością wskazałbym inaczej. „Life” to rodzaj filmu, w którym jednego aktora zastępuje zespół, nawet jeżeli jego skład stopniowo się wykrusza. Espinosa stworzył go wokół dwóch gwiazd: Jake’a Gyllenhaala i Ryana Reynoldsa, uzupełniając solidnymi rzemieślnikami, jak Rebecca Ferguson czy Hiroyuki Sanada. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, zdaje się mówić w swojej interesującej próbie reżyser. Smaczku dodaje fakt, że czyni to ledwie chwilę przed tym, jak do kin trafi „Obcy: Przymierze” Ridleya Scotta.
Ocena: 7/10