Lil Peep był idolem zbuntowanej młodzieży. Zażył zabójczą mieszankę leków
Zapewne nigdy nie słyszałeś o raperze Lil Peep. Ale twoje nastoletnie dziecko na pewno. Śpiewał porażające piosenki o depresji. Młodzież piszczała na jego widok. Amok na poziomie niemal beatlemanii. Niestety, popularność go przygniotła. Zmarł w wieku 21 lat po zażyciu zabójczej mieszanki leków.
17.03.2019 | aktual.: 17.03.2019 18:18
Zaraz ma się zacząć koncert. Publiczność czeka niecierpliwie pod sceną. Napięcie rośnie. Tymczasem w garderobie rozgrywa się dramat: muzyk, który ma zaraz wyjść na scenę, jest niemal nieprzytomny. Narkotyki, zmęczenie, depresja. "Chyba nie dam rady" - bełkocze do tour menedżera, a ten jest bliski odwołania koncertu. W końcu artysta pojawia się przed publicznością, ale jest totalnie nieobecny. Muzyka wybucha z głośników, ale on mamrocze tylko do mikrofonu, słania się, chowa twarz za włosami. Słuchacze są zdezorientowani.
I nagle mamy zaskakujący przełom - tak jakby ktoś wymienił zużytą baterię w zabawce. Muzyk podnosi głowę, podchodzi do fanów i zaczyna śpiewać wraz z nimi teksty swoich piosenek. Ekipa towarzysząca oddycha z ulgą.
To jedna z najmocniejszych sekwencji w filmie "Everybody’s Everything", dokumencie o życiu LiL Peepa, który pojawił się w świecie showbiznesu znikąd i jak meteor zniknął po kilkudziesięciu miesiącach błyskotliwej kariery. To także jedna z najbardziej oczekiwanych premier trwającego w Austin w Teksasie festiwalu South By Southwest.
Narodziny gwiazdy
Urodził się w 1997 roku jako Gustav Ahr w Allentown, prowincjonalnej miejscowości w Pensylwanii. Jeśli macie w głowie utrwalony stereotyp utalentowanego, ale trudnego dzieciaka, który chce zmienić świat, to Gustav pasuje do niego jak ulał. Autorzy dokumentu zdecydowali się pokazać fragmenty archiwalnych filmów rodzinnych, na których przyszła gwiazda paraduje z gitarą albo popisuje się przed rodziną, tańcząc i hipnotyzując wszystkich swoimi wielkimi oczami.
Ale jako nastolatek zaczął się buntować i wypadać z systemu edukacyjnego. Gdy miał 15 lat, spędzał więcej czasu poza szkołą niż na lekcjach. Koniec końców dyplom zdecydował się zrobić poprzez zaoczne kursy. Zamiast siedzieć nad podręcznikami, wolał słuchać muzyki. Najlepiej takiej, która wyrażała bunt, a więc dwóch najbardziej niegrzecznych gatunków: punk rocka i hip-hopu.
Pytany później o inspiracje, podawał nazwy takich zespołów, jak punkowy Blink 182 czy grające emo My Chemical Romance i Panic! At The Disco. Jego ulubionymi raperami byli wtedy m.in: Gucci Mane i Future, ale powoływał się też na inspiracje twórczością Davida Bowiego i Nirvany. A w głowie zaczął mu świtać pomysł, żeby połączyć elementy hip-hopu i emo.
Wyprowadził się z domu i trafił do artystycznej komuny w Los Angeles w Kalifornii. Młodzi ludzie różnych ras, różnego pochodzenia i o różnych korzeniach rodzinnych żyli razem, bawili się razem, razem tworzyli muzykę i brali narkotyki. To tam dla Lil Peepa zaczęło się wszystko, co potem miało wypełniać jego życie.
W filmie znalazło się dużo nagrań z tego okresu. Wyglądają tak, jakby w lofcie trwała niekończąca się impreza: jedni tańczą do głośnej muzyki, inni grają w gry na konsoli, ktoś się całuje, ktoś śpi, ktoś przygotowuje ścieżkę narkotyku. Przyjaciele muzyka mówią, że nikt nie miał tam swojego stałego miejsca, gdzie mógłby się ukryć i odpocząć w ciszy.
Wtedy Lil Peep zaczął się tatuować. Ale to nie były zwykle tatuaże. To były deklaracje. Tym bardziej, że wiele z nich muzyk zrobił sobie na twarzy. Przekaz był jasny: nigdy nie będę miał zwykłego życia, nigdy nie będę miał zwykłej pracy, wszystko poświęcę muzyce.
Pierwszy tatuaż na twarzy to pęknięte serce, ale tym najbardziej znanym był napis "Crybaby" nad łukiem brwiowym. W filmie słyszymy, że nawet dla jego bliskich znajomych, którzy znali jego poglądy, był to ekstremalnie radykalny gest.
Szybka droga na szczyt
Wszystko zmieniło się w jego życiu niemal z dnia na dzień, kiedy świat zauważył i zachwycił się jego piosenkami: brudnymi, szorstkimi, ale jednocześnie bardzo przebojowymi i okraszonymi szczerymi tekstami. To było dokładnie to, czego od muzyki chcieli młodzi ludzie. A pełen energii, przystojny, ekstrawagancko ubrany i uczesany artysta z tatuażami potrafił im to dać. W swoich piosenkach bez żadnych ogródek pisał o swoich problemach psychicznych czy uzależnieniu od leków i narkotyków.
W utworze "Hellboy" mówi o ciężkich chwilach, które musiał przejść, żeby wreszcie stanąć na nogi. W "The Way I See Things" prorokuje własną śmierć: "Mam przeczucie, że nie będzie mnie tu za rok, więc pośmiejmy się, zanim odejdę".
Dzięki znalezieniu sprawnego menedżera i podpisaniu umowy z wspierającą młodych artystów agencją First Access Entertainment, Lil Peep błyskawicznie stał się jednym z najmodniejszych młodych raperów na świecie.
Wszędzie, gdzie dotarł podczas swojej pierwszej międzynarodowej trasy koncertowej, witały go tłumy. Organizatorzy jedynego polskiego koncertu artysty, który odbył się w Warszawie we wrześniu 2017 roku, z powodu wielkiego zainteresowania musieli przenosić imprezę do większej sali.
Początkowo koncert zaplanowano w małym praskim klubie Hydrozagadka, gdzie występują niszowe zespoły punkowe, hardcore’owe i metalowe. Koniec końców artysta zagrał w kilka razy większej sali klubu Proxima. Tego wieczoru ze sceny zabrzmiało piętnaście utworów, wśród których nie mogło zabraknąć największych przebojów, takich jak: "Benz Truck" czy "Awful Things".
Symboliczna jest scena powitania na rosyjskim lotnisku przez tłum rozentuzjazmowanych wielbicielek i wielbicieli - Peep i jego ekipa przechodzą przez halę przylotów, otwierają drzwi do głównego hallu i wpadają na tłum składający się głównie z nastolatek, które krzyczą, piszczą, klaszczą, wymachują transparentami z wyznaniami miłości. To amok na poziomie niemal beatlemanii, a dotyczy artysty, o którym jeszcze pół roku wcześniej słyszeli tylko koleżanki i koledzy z brudnego kalifornijskiego loftu.
Kronika zapowiedzianej śmierci
Cena sukcesu była wysoka. Peep coraz mocniej uzależniał się od narkotyków, narzekał, że nie ma już czasu i szans, żeby żyć tak jak dawniej.
Był jeszcze jeden problem, o którym otwarcie mówił pod koniec życia i do którego odnosi się tytuł filmu: bardzo chciał wszystkich zadowolić, wszystkim pomagać, dawać wsparcie i poświęcać czas. A to było do zrealizowania, kiedy przebywał w małym gronie znajomych. Gdy jego świat powiększył się o setki tysięcy fanów, przymus uszczęśliwienia wszystkich wpędził go w depresję.
Dwa miesiące po koncercie w Warszawie, tuż przed kolejnym występem, Lil Peep został znaleziony martwy w swoim autobusie. Za oficjalną przyczynę śmierci uznano przedawkowanie narkotyków i leków.
Sceny pokazujące śmierć artysty są wstrząsające. Autorzy filmu co prawda zrezygnowali ze zbliżeń twarzy zmarłego Peepa, ale umieścili zdjęcia jego martwego ciała i zbliżenia dłoni, zarejestrowane jeszcze przez przyjazdem pogotowia i policji.
Film o człowieku
Popularność Peepa nie zgasła. W ubiegłym roku ukazała się płyta, na której znalazły się utwory, nad którymi po jego śmierci pracowali przyjaciele. W Nowym Jorku pojawił się mural upamiętniający rapera. Można się spodziewać, że film będzie kolejnym elementem tworzenia jego legendy.
"Everybody’s Everything" to dokument emocjonalny i trochę chaotyczny, co zdaje się być znakomitą metaforą życia jego bohatera. Twórcom udało się zrealizować trudne zadanie: pokazać różne aspekty jego życia.
Musieli w tym celu operować skrajnościami: w jednej scenie pokazują degrengoladę środowiska, w którym artysta obracał się, kiedy mieszkał w Kalifornii. W następnej sielankę jego dzieciństwa w sprawnie - przynajmniej do czasu - funkcjonującej rodzinie.
Z jednej strony widz może więc poznać ciepłe relacje artysty z bliskimi, a przede wszystkim z matką i dziadkiem. Wzruszające jest przedstawienie listów, które dziadek pisał do wnuka. Mądre życiowe porady, czytane głosem starego, doświadczonego człowieka kontrastują z obrazkami z pełnego hałasu i narkotyków backstage'u.
Reżyserzy nagrali dziesiątki wywiadów - po projekcji mówili, że było ich około 150, ale wykorzystali tylko 50. Dzięki temu na bohatera filmu można spojrzeć oczami bliskich mu ludzi. Realizatorzy zastosowali ciekawy zabieg: zaproponowali rozmówcom przeprowadzenie wywiadów w miejscach, w których będą czuć się najbardziej naturalnie. Jedni opowiadają więc zza biurka, inni na przydomowym tarasie, jeszcze inni - we własnym łóżku. Jeden z przedstawicieli branży muzycznej udzielił wywiadu na ciemnym parkingu przy centrum handlowym.
- To jest bardziej film o Gusie, zwykłym chłopaku z Long Island, niż o Lil Peepie, którym się stał – mówią reżyserzy. - Zależało nam w pierwszej kolejności, żeby pokazać, jak wspaniałym był człowiekiem, a dopiero potem - jak bardzo utalentowanym i znaczącym artystą.