Magdalena Lankosz: Moja podróż na księżyc
Martin Scorsese zrobił film wybitny. Jego „Hugo” jest zarówno bardzo osobistym dziełem, świetną opowieścią o artyście i wielkim hołdem złożonym kinu.
24.01.2012 | aktual.: 18.05.2018 16:00
Nie zapomnę pierwszego wywiadu ze Scorsese, który publikowałam jako redaktorka działu filmowego w „Kulturze” – nosił tytuł „Weź sobie te starocie, Marthy”. Scorsese opowiadał w nim o pracy w swojej fundacji zajmującej się ratowaniem starych filmów, odnawianiu ich, przywracaniu do życia. Wybitny reżyser przyjął w tej rozmowie pozycję ucznia wpatrzonego w mistrzów, wyraźnie ustawiając się w opozycji do całego chwilowego nurtu współczesnego kina obliczonego na ulotny sukces, mówił przede wszystkim o tym, żeby rozumieć czym dziś jest kino trzeba wiedzieć czym było kiedyś.
Nie było w tym ani trochę kokieterii. Przeciwnie – była niekłamana pasja. Twórca „Wściekłego byka” brzmiał w tej rozmowie jak chłopiec w fabryce zabawek, który nie może uwierzyć w świat, który właśnie odkrył. Mimo lat spędzonych w biznesie filmowym i faktu, że sam jest klasykiem kina, Scorsese potrafił wykrzesać w sobie entuzjazm dziecka, które pierwszy raz zasiada w ciemnej sali kinowej. Takie jak tamten wywiad – pełen zapału, gigantycznej wiedzy i zarażającego entuzjazmu - są też dokumenty Scorsese o kinie (z wybitną „Moją podróżą do Włoch” na czele).
Nie potrafię przywołać innego reżysera klasy Scorsese, który tyle samo energii, co we własną twórczość wkłada w opowiadanie o tych, którzy go ukształtowali. Byłam na wielu wykładach o kinie, miałam okazję uczestniczyć kilka razy w prestiżowym cyklu „Lekcja kina” na festiwalu w Cannes, prowadzonego przez najwybitniejszych twórców naszych czasów. Żaden z nich nie zdołał mnie tak zainspirować i zarazić pasją, jak Scorsese.
Dlaczego piszę o tym wszystkim w kontekście filmu „Hugo i jego wynalazek”? Bo, choć to opowieść oparta na książce dla dzieci i całkowicie sprawdzająca się na ich poziomie odbioru, to także, a może przede wszystkim, film o tym czym jest dla Scorsese kino i jego historia. Nowojorski reżyser w genialny sposób połączył w „Hugo…” swoje dwie wielkie pasje – robienie filmów i opowiadanie o nich. Oto na poziomie historii dla dzieci mamy opowieść o chłopcu – sierocie, niczym w klasyce dziecięcej literatury – Hugo Cabret, który po starcie ojca ukrywa się w labiryntach paryskiego dworca Montparnasse z ukrycia dbając o tamtejsze zegary. Na jego drodze staje tajemniczy oschły starzec – właściciel dworcowego sklepu z mechanicznymi zabawkami. Śledztwo, którego podejmuje się chłopiec wyjaśni mu tajemnicę
jedynej pamiątki, która została mu po ojcu – archaicznego robota (dokładnie autobota) i odsłoni przeszłość dziwnego sklepikarza, którego nazwisko – George Melies – powinno miłośnikom kina coś mówić.
Ta fikcyjna historia łączy prawdziwą biografie Meliesa, reżysera ponad 500 filmów, który konkurując na przełomie wieków z braćmi Lumiere, postawił na obrazy bardziej impresyjne, surrealistyczne i wizyjne z „Podróżą na księżyc” na czele (kto nie miał okazji zobaczyć filmu we paryskim Cinemateque, ani nigdy nie widział teledysku Smashing Pumpkins „Tonight, Tonight” z jego fragmentami, może to nadrobić oglądając „Hugo…”). Pierwsza wojna światowa przekreśliła jego karierę – jego wytwórnia splajtowała, negatywy zostały przetopione na podeszwy butów dla armii, a sam Melies był długo przekonany, że jego dzieło bezpowrotnie zostało stracone. Jeszcze za jego życia, ale kilka dekad później okazało się, że część kopii przetrwała. Melies nie wrócił jednak nigdy do reżyserii. Dziś, dzięki takim ludziom jak Scorsese, którzy nie chcą dopuścić do tego, by pamięć po wielkich artystach zaginęła, mamy około 90 filmów Meliesa w kolekcjach muzeów
kinematografii.
„Hugo…” był jeszcze przed premierą filmem szeroko dyskutowanym. Przede wszystkim kręcono nosem na to, że ktoś taki jak Scorsese robi film w 3D. Biję się w pierś, że ja także, kiedy usłyszałam o tym po raz pierwszy, wzięłam to za koniunkturalną zagrywkę, która nie przystoi autorytetowi twórcy „Ulic nędzy”. Nie mogłam być bardziej w błędzie. Rzecz była wymyślona równie perfekcyjnie jak mechanizmy wielkich paryskich zegarów, które widzimy w „Hugo…”. Melies był tym, który wymyślił efekty specjalne w kinie. Zorientował się, że kamera potrafi zarejestrować iluzję, przenieść swojego widza w świat dostępny jedynie w snach. Był wielkim wynalazcą kina, w związku z tym, w sposób naturalny, w przeszło sto lat po nim Scorsese oddając mu hołd podpiera się największym wynalazkiem kina naszych czasów – 3D. I choć zawsze chętnie narzekam na tę technologię, tym razem widzę jej zasadność, sensowność i, co równie ważne zachwyca mnie poziom, na jakim została zrobiona.
„Hugo…” Martina Scorsese to film zrobiony z wielkiej miłości i z wiary, że kino jest medium magicznym. To film, który łączy wielką osobowość Scorsese jako twórcy i wielką historię kina, z której lekcje pilnie odrobił. I świetny początek dyskusji o tym kim są ludzie, którzy wymyślają nowe sposoby filmowego opowiadania. Po „Hugo…” chciałoby się wierzyć, że jak Melies, są przede wszystkim wielkimi wizjonerami.