Zachwycił mnie nowy film *Woody’ego Allena. A w tym samym stopniu jak to, co widziałam na ekranie, zachwycało mnie to co działo się na sali kinowej. Oto bowiem zwykłe wyjście na film było dla mnie ważna lekcją tego jak mało w Europie wiemy o amerykańskiej publiczności.*
Uwielbiam poranne seanse. Puste kino, widownia składająca się z jednego wagarowicza, dwóch bezrobotnych matek i trzech emerytów. Żadnego przepychania się przez zatłoczone rzędy, chrzęstu popcornu z każdej strony. Ciemna sala, nikogo dookoła. Można pomyśleć, że cała ta skomplikowana machina filmowa została uruchomiona tylko dla ciebie.
W zeszły piątek wybrałam się do lokalnego kina niedaleko mojego domu w Los Angeles na przedpołudniowy seans wchodzącego właśnie na amerykańskie ekrany „Midnight in Paris” Woody’ego Allena. Zamiast świecących pustka rzędów zobaczyłam napakowaną po brzegi widownię! O 11 rano tłum czekał na film reżysera, który wedle naszego europejskiego oglądu jest w Stanach traktowany jako twórca niszowy, lekceważony zarówno przez tutejszą – zbyt mało inteligentną jak na niego – publiczność jaki i rodzimych krytyków. Sam Woody wielokrotnie podkreślał, że właściwie nie ma w Ameryce publiczności na jego filmy, a w dokumencie „Wild Man Blues” kilka razy powtarzał, że rozumiany i ceniony jest tylko na Starym Kontynencie.
Widownia, którą spotkałam w piątkowe przedpołudnie, w dniu amerykańskiej premiery filmu Allena, była nie tylko głodna nowego obrazu nowojorczyka. W lot chwytała również wszystkie europejsko-artystyczne grepsy, z których zbudowane jest jego „Midnight in Paris”. Skąd zatem przekonanie, że Woody’ego ojczyzna nie lubi? Może z faktu, że nie jest tu pupilem krytyki, która na pięć filmów nowojorczyka toleruje jeden. Ostatnim obrazem, który się jej spodobał była „Vicky, Cristina Barcelona”. Recenzje z dwóch następnych – „Whatever Works” i „You Will Meet a Tall Dark Stanger” – bardziej przypominały wpisy do księgi skarg i zażaleń niż artykuły prasowe. Pokazuje to tylko jak bardzo dalecy są amerykańscy krytycy od tego, co sądzi o filmie publiczność za Oceanem. Być może to nie
ona jest ogłupiała – jak chcieliby ją widzieć producenci hollywoodzkich hitów i dyrektorzy multipleksów. Przeciwnie jest spragniona inteligentnego kina tak samo jak publiczność ze starego świata. Najlepszym dowodem fakt, że na żadnym porannym seansie wielkiej produkcji nie spotkałam tak licznej i ciekawej publiczności jak na „Midnight in Paris”
Na czym polega sukces tego dziejącego się Paryżu i lekko ośmieszającego „typowego Amerykanina” filmu wśród publiczności w USA? Otóż wcale nie jest taki antyamerykański, ani taki niszowy. Pokazuje coś bardzo wspólnego większości myślących ludzi. W finale wspomnianego „Wild Man Blues” Woody kończąc europejskie tournee swojego bandu jazzowego mówi do żony: „nie szkoda Ci wyjeżdżać? Ja zawsze kiedy jestem w Stanach tęsknię ze Europą, a kiedy jestem tu tęsknię za Nowym Jorkiem. Taką już mam naturę, że zawsze wydaje mi się, że byłoby mi lepiej tam, gdzie mnie nie ma.” Dokładnie o takiej irracjonalnej tęsknocie jest „Midnight in Paris”. Jego bohater popularny hollywoodzki scenarzysta Gil (Owen Wilson) żyje w przeczuciu, że życie jest gdzie indziej. I posuwa się nawet dalej niż sam Woody, już nie tylko miejsce mu nie odpowiada, ale także czas. Jest wlasnie z wizyta w Paryżu i ostatnia rzecz, o której myśli to powrót do Kalifornii, gdzie Czekaja na
niego kolejne zlecenia od wielkich wytwórni i kupno luksusowego dom w Malibu, który jest marzeniem jego narzeczonej. Gdyby to zależało od niego wynająłby mieszkanie na paryskim strychu i z fabrykanta kasowych hitów przeobraził się w poważnego powieściopisarza. W dodatku najchętniej widziałby się nie w Paryżu współczesnym, ale w „Ruchomym święcie” Hemingwaya, mieście lat 20., gdzie w kawiarniach siedzieli Picasso, Bunuel, Dali czy Fitzgerald.
Czy Kalifornijczycy, którzy tłumnie przybyli na poranny seans utożsamiają się z tym pragnieniem? Nie wiem, ale po seansie wyglądali na bardzo zadowolonych. Czy to był film o nich? W pewnym sensie tak. Dokładnie w takim samy sensie jak był to film o Woodym, który krąży miedzy Europą a Ameryką robiąc filmy i zawsze chce być po tej drugiej stronie Oceanu niż aktualnie jest. W swoim klasyku „Annie Hall” Woody powiedział o Los Angeles: „Jak można mieszkać w mieście, którego jedynym wkładem w światową cywilizacje jest możliwość skrętu w prawo na czerwonym świetle?”. Może widząc tłum losangelinos, którzy zerwali się o poranku by zobaczyć jego nowy film trochę zmieniłby zdanie.