Magdalena Michalska: Światowa kariera rozwódki
Przepis na współczesny bestseller: 1. Weź ślub 2. Pocierp w małżeństwie (aż odkryjesz że straciłaś kontakt ze swoimi pragnieniami) 3. Weź bolesny rozwód (nie ważne z czyjej winy) 4. Zacznij poszukiwania sensu życia (wyjazd na koniec świata mile widziany) 5. Jak go znajdziesz, opisz to wszystko (i nie zapomnij zadbać o filmową wersję twoich przygód)
13.09.2010 15:48
Nie wierzycie, że to takie proste? Oto przykłady. Z wielkiego świata: wchodzące niebawem na nasze ekrany „Jedz, módl się, kochaj” (187 tygodni na liście bestsellerów „New York Timesa”). Z naszego podwórka: „Nigdy w życiu!” (150 tys. sprzedanych egzemplarzy). Zaiste to zaskakujące, że naiwniutkie opowieści o nieudanym życiu, które da się naprawić kilkoma sztuczkami rodem z poradników w stylu: „rozkoszuj się wschodem słońca” „posadź drzewo i podziwiaj jak rośnie” czy „wetrzyj poranna rosę w twarz” cieszą się w naszym globalnym, rozwiniętym społeczeństwie taką popularnością.
Fenomenu bestsellera czy pogromcy box office’u od przeszło stu lat nie udało się rozwiązać tęgim głowom zajmującym się badaniami rynku. Dlaczego nagle świat ogrania zbiorowe szaleństwo czytania o przeciętnych kobietach na życiowym zakręcie? Czy idzie nam o łatwe pocieszenie, które oferują ich historie? Na pewno nie tylko, wszak serwowane jest nam ono niemal w każdym zetknięciu z kultura popularną. A może chodzi o inny wyznacznik maskulturury: potrzebę identyfikacji? O to, by w imieniu tych milionów rozwódek, które po rozstaniu marzyły tylko o tym by ktoś wystrzelił je rakietą na księżyc, ktoś przemówił.
Dlaczego jednak ich rzeczniczką nie została na przykład Zeruya Shalev i jej piękna powieść „Po rozstaniu”, tylko Katarzyna Grochola i Elizabeth Gilbert (obdarzona w filmie twarzą Julii Roberts)? Mam wrażenie, że spełniają one wykluczające zapotrzebowania: dotrzeć do swoich pragnień, ale zrobić to metoda ekspresową. Wash and go. Z jednej strony współczesna kobieta nie może być od mężczyzny zależna, dlatego poniekąd opatrznie interpretuje swoją niepodległość: jako prawo do wyjazdu na koniec świata, czy samodzielnego zbudowania domu. Prawo do tego ma, nikt nie przeczy.
Tyle tylko, że zatrzymując się na powierzchownej aktywności wolna jest tylko pozornie. Nie analizuje, nie rozkleja się i realizuje się w kompulsywnym działaniu. Z jednej kliszy wpada w drugą. Płynnie przechodzi z poradnika dla perfekcyjnej żony na poradnik dla perfekcyjnej rozwódki. Byle do przodu – to zasada superrozwódek, które stały się bohaterkami naszych czasów. Tak więc do góry uszu: budujemy same dom, ruszamy w podróż dookoła świata, pokazujemy podłemu eks, że co to nie my. A na końcu czeka nas nagroda w postaci kolejnego przyszłego eks. Jak kto lubi może po każdym kolejnym budować domy i ruszać do Indii. Ot paradoks, dożyliśmy czasów wolności na pokaz. Czy to się różni od pokazowej harmonii w rodzinie państwa Dulskich? Raczej nie.
Dziwnymi drogami idzie oswajanie rzeczywistości przez sztukę. Bo przecież z drugiej strony cieszy mnie, że ścisły pop, bez ambicji jak „Nigdy w życiu!” czy „Jedz, módl się, kochaj” oswajają kulturowe tabu jakim było prawo do nowego życia kobiety rozwiedzionej. Choć robią to w banalny sposób, to takie filmy są odbiciem szybko zmieniającego się społeczeństwa, w którym wtórna samotność jest ważnym problemem. Szkoda tylko, że autorki, które same przeżyły rozwód proponują masom idącym do kina przeskok z jednej klatki do drugiej, nieco ładniejszej i własnej, ale klatki. Bo jeśli wyzwolenie współczesnej kobiety ma polegać wyłącznie na możliwości poleżenia na trawie i mruczenia w sanskrycie, to matki sufrażystki przewracają się w grobie.