„Manchester by the Sea”: oszlifowany diament [RECENZJA]

Sześć nominacji do Oscara w najważniejszych kategoriach dla filmu Kennetha Lonergana nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem. Kiedy jego „Manchester by the Sea” został uznany przez National Board of Review najlepszym filmem roku, stało się jasne, że to murowany kandydat do najważniejszej nagrody filmowej. Tego samego zdania jest nasz recenzent Kuba Armata.

„Manchester by the Sea”: oszlifowany diament [RECENZJA]
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe

18.01.2017 | aktual.: 24.01.2017 16:24

Nie potrafię sobie przypomnieć drugiej takiej sytuacji, gdy w połowie stycznia mam silne przekonanie, że właśnie obejrzałem film roku. Kierując się, rzecz jasna, datą polskiej premiery. To dość śmiała i kontrowersyjna teza, ale zanim ktoś ją podważy, niech po prostu zobaczy „Manchester by the Sea”. O wielu filmach mówi się, że jednocześnie bawią i wzruszają. Dzieło Kennetha Lonergana nadaje temu wyświechtanemu frazesowi zupełnie nowe znaczenie.

Lżejsze tony dominują na początku filmu. Poznajemy głównego bohatera, który pracuje w Bostonie jako konserwator budynku i musi sobie radzić nawet nie tyle z cieknącym kranem czy nieszczelną instalacją, co przede wszystkim z uciążliwymi lokatorami. Zaciętą twarz oraz wypisaną na niej rezygnację początkowo zbywamy uśmiechem, traktujemy z przymrużeniem oka. Ot, kolejny facet, który nienawidzi swojej pracy i cały dzień marzy o tym, żeby usiąść wieczorem przy barze z butelką piwa w ręku. Nic nowego.

Powody jego tłumionej agresji poznajemy stopniowo, a przyczynkiem do tego jest śmierć brata w rodzinnym Manchester. Lee bierze kilka dni wolnego i udaje się tam, by załatwić formalności pogrzebowe oraz podtrzymać na duchu swojego nastoletniego bratanka. Ożywają wspomnienia, a twarz wcielającego się w główną rolę Caseya Afflecka tężeje z każdą chwilą. Apogeum przypada na moment, gdy Lee dowiaduje się od notariusza, że ostatnią wolą brata to on ma się zaopiekować osieroconym chłopakiem, a tym samym na powrót przenieść do Manchester. Miasta, którego szczerze nienawidzi.

Lonergan, skądinąd świetny scenarzysta, stopniowo odkrywa karty, przeplatając te wydarzenia retrospekcjami. Początkowo może to być odrobinę niejasne, ale jestem przekonany, że taka właśnie była intencja reżysera. Bo kiedy wszystko pozbiera się w jedną całość, uderza z jeszcze większą mocą. Z każdą kolejną sceną przekonujemy się, że początkowe miny Lee, sugerujące połączenie rezygnacji i znudzenia, to tak naprawdę oznaka kompletnego wypalenia. Bo bohaterem „Manchester by the Sea” jest człowiek na kolanach, przegrany. Osoba, która zupełnie wbrew sobie dostaje szansę na pogodzenie się z bolesną przeszłością.

Obraz
© Materiały prasowe

Tyle że u Lonergana wcale nie jest tak, że czas leczy rany. Ta klisza byłaby zbyt oczywista. Do wygrania całego tego napięcia i niepewności trudno było chyba o lepszego aktora niż Casey Affleck. To mężczyzna, na którego pozornie beznamiętnej twarzy koncentrują się wszystkie emocje, a zarazem skupia cała uwaga. „Manchester by the Sea” to kolejny dowód na to, że w rodzinie Afflecków, to właśnie ten młodszy (a nie starszy Ben) jest zdecydowanie bardziej utalentowanym aktorem. Być może ten film okaże się dla niego przełomem. Choć takimi miały być już „Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” czy „Morderca we mnie”. Odebrany niedawno przez Caseya Afflecka Złoty Glob traktować należy jako dobry prognostyk w tej materii. Bo film Lonergana, w którym wcielił się w główną rolę, to dzieło wybitne. A jego największą siłą, podobnie jak w przypadku „Patersona” Jima Jarmuscha, choć to zupełnie inne kino, jest rozbrajająca prostota.

Ocena: 9/10

Obraz
© Materiały prasowe
Źródło artykułu:WP Film
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (21)