"Michael Kohlhaas": Heroiczny terrorysta
Francuski reżyser Arnaud de Pallieres sięga po starą niemiecką legendę o *Michaelu Kohlhaasie a w głównej roli obsadza Duńczyka? Powstała na przecięciu różnych kultur ekranizacja spisanej w dziewiętnastym wieku przez Heinricha von Kleista opowieści o szesnastowiecznym herosie i bojowniku o sprawiedliwość to propozycja dość hermetyczna, ale intrygująca.*
13.06.2014 14:21
Na pierwszy rzut oka opowieść o handlarzu końmi, który, boleśnie doświadczony przez los rozpoczyna wendetę przeciwko społecznemu uprzywilejowaniu, nierówności wobec prawa i opresyjnej władzy wydaje się znajoma. To przecież ten sam schemat, tak chętnie eksploatowany przez kino popularne schemat (i podobne okoliczności przyrody), który oglądaliśmy w "Braveheart: Waleczne serce" czy "Gladiatorze". Jednak u Pallieresa ubrane zostają w całkiem innym kostium. Reżyser nie stara się budować filmowej opowieści, która podlegałaby skodyfikowanym zasadom gatunku, nie stopniuje napięcia, nie epatuje obrazami spektakularnych bitew. Co najważniejsze – nie maluje portretu swojego głównego bohatera w jednoznacznych barwach, ostateczną interpretację jego motywacji pozostawiając widzowi. Kohlhaas nie jest typowym, jednowymiarowym, uciskanym przez feudalizm herosem z nizin walczącym o równość i wolność dla wszystkich. Ani mężem z rozdartym sercem i łzawiącym okiem walczącym o pomszczenie żony. Nie zależy mu też na
władzy. Jego cel pozostaje ulotny, na zadawane mu pytania (najchętniej pyta grany przez nietypowo obsadzonego Denisa Lavanta teolog z królewskiego dworu) odpowiada milczeniem. Jego determinacja i nieustępliwość mają źródło w tajemniczym punkcie wewnątrz jego duszy, który tylko on sam jest w stanie zdefiniować.
Wybór Madsa Mikkelsena wydaje się uzasadniony, bo aktor nie tylko ma doświadczenie w graniu samotnych wojowników, mających silną więź z naturą („Valhalla...”) ale też wizerunkowo zdaje się świetnie pasować do roli silnego, ale zranionego mężczyzny, który równie zdecydowanie walczy z przeciwnikami, co z niesprzyjającą pogoda, zmęczeniem, fizycznymi przeszkodami. I – choć dla Pallieresa to nie miało pewnie znaczenia – wygląda zabójczo atrakcyjnie nawet w parcianej koszuli, a kolejne warstwy brudu jeszcze dodają mu seksapilu. Z drugiej strony obsadzenie Duńczyka w roli Francuza może dziwić - aktor mówi przecież po francusku z akcentem. Ale, jak się okazuje, jest to zamierzone. Jak tłumaczy reżyser „w tamtych czasach Francuzi, Niemcy i Anglicy nieustannie się spotykali i tamtejszy miks języków i akcentów był bliższy współcześnie występującej sytuacji kulturowego tygla, niż zwykliśmy myśleć. (…) Kohlhaas podróżował z końmi, które sprzedawał, a
więc mówił w wielu różnych językach i bez względu na to, jak dobry byłby jego francuski, na pewno miałby akcent.”
W dzisiejszych czasach ciekawie czyta się aspekt polityczny opowieści von Kleista, bo nowy kontekst zyskują niegdyś jednowymiarowo chwalebne działania Kohlhaasa. Pojawia się przynajmniej zarys pytania o fundamentalizm, ekstremizm. Jak zwraca uwagę reżyser, „mężczyźni i kobiety, którzy żyją w izolacji i w wyniku tego popełniają akty terrorystyczne?, to niezwykle współczesny i adekwatny temat”. Trudno się z nim nie zgodzić...
Reżyserska odwaga w niedopinaniu każdego wątku, niedociskaniu tez i sugestii czyni ten film naprawdę ciekawym wyzwaniem dla widza, wprowadza na poziom metafizycznego wywodu z otwartymi zakończeniami. Co jeśli heroiczny Kohlhaas jest po prostu egoistą? Terrorystą? Poraniony postradał zmysły? Dodatkową szansą na zbudowanie więzi z ekranową historią mimo tej ulotności może być warstwa wizualna. Udało się w „Michaelu Kohlhaasie” namalować portret przestrzeni rządzonej siłą natury i zaznaczyć wszechogarniającą moc więzi człowieka z nią. Jednak dokładnie te same aspekty filmu, które wymieniłam jako atuty, mogą dla widza o innej wrażliwości być nie do zaakceptowania. Lubiących klarowność i konkrety zamiast domysłów ten sposób konstruowania wywodu może szybko znudzić, a choć nieruchoma twarz Mikkelsena na tle bezkresnej dzikiej zieleni to wartość sama w sobie, niektórzy woleliby na pewno zerkać na nią od czasu do czasu na plakacie, niż przez bite 2 godziny w kinie.