RecenzjeMoc truchleje

Moc truchleje

* Od literki "m" zaczyna się wiele bardzo przyjemnych słów. Na przykład „miód” - pyszny i słodki. Słoneczne, egzotyczne „Malediwy”. Relaksujący „masaż”, wieszcząca cuda i dziwy „magia”, „muzyka”, w której można się i odnaleźć i zatracić. Nie wspominając już o „miłości”, która jest chyba pierwszym w tej sytuacji skojarzeniem. Twórcom "Listów do M." chodziło zapewne o podwójną sugestię: oprócz rozpalającego serca uczucia „M” oznaczać ma Mikołaja (świętego) – bo film, od plakatu przez świat przedstawiony, aż po ścieżkę dźwiękową jest ostentacyjnie świąteczny. Niestety, słówko na literkę „m”, które najlepiej pasuje do filmu, to „miłosierdzie” - tego widz musi od początku do końca okazać całe morze, by przebrnąć przez „Listy...”. Lub „miernota”. Bo to najbliższe jakości tej produkcji określenie.*

10.11.2011 11:32

Wbrew pozorom (plakat!), "Listy do M." to nie sequel/prequel/adaptacja kultowego klasyka gatunku rom-com, filmu „Po prostu miłość”. Choć twórcy desperacko starali się doszusować do poziomu tego sprawdzonego brytyjskiego uprzyjemniacza wieczorów, w ostatecznym rozrachunku mogą mu co najwyżej wyczyścić buty. Jeden but. Lewy. Czubeczek lewego buta. I tylko z prawej strony.

Recenzent Jacek Szczerba, zainspirowany epicką katastrofą polskiego komercyjnego przemysłu filmowego, czyli „Wyjazdem integracyjnym”, napisał ostatnio felieton. Zastanawia się w nim dlaczego (poza powodem oczywistym, czyli finansami) zdolni i uznani aktorzy występują w koszmarnie marnych filmach. To samo pytanie dudni w głowie po projekcji „Listów...”. Piotrze Adamczyku! Tomaszu Karolaku! Romo Gąsiorowska! Agnieszko Dygant! Macieju Stuhrze! Dlaczego?!? Dlaczego robicie to nie tylko nam, bezbronnym widzom, ale przede wszystkim sobie i swojemu talentowi??

O fabule „Listów...” nie ma sensu za dużo mówić. Pośród przeplatających się wątków fabularnych znajdziemy różnorakie stereotypowe tropy. Jest małżeństwo w kryzysie ze zdradą i wybaczeniem w tle; trudy samotnego rodzicielstwa i tęsknota za miłością inną niż ojcowska; pani w ciąży, ale bez męża i bezmyślny żigolak, który zostanie skonfrontowany z prozą życia i przejdzie głęboką duchową przemianę. Wreszcie konflikt „kariera – prywatność” i bohater zmagający się z własną seksualnością. Ta wyliczanka unurzana jest w nieznośnie ckliwym i tandetnym emocjonalnym sosie, podana z niestrawnie sztucznymi dialogami rodem z reklamy podpasek i deserem w postaci całkowicie nierealnego (ale wpisanego w konwencję gatunkową) happy endu. Do tego product placement wyglądający z każdej dziury – od szyjki butelki po wódce po muszlę klozetową.

"Listy do M." to film, w który trudno uwierzyć. Gdzieś, pomiędzy straszliwą scenariuszową kakofonią zdarzają się bowiem perełki: chwile, w których widz ma możliwość się szczerze wzruszyć czy zaśmiać. Dostać wszystko, na co czeka, wybierając w kinowej kasie seans komedii romantycznej. Niestety to także produkcja z gruntu schizofreniczna – obok bardzo rzadkich dobrych momentów rozpościera się nieskończona połać straszliwej beznadziei, która zalewa widza aż po czubek jego biednej głowy. W swoim własnym liście do Świętego Mikołaja polecam poprosić o parę skarpet w choinki i krawat w renifery – będzie z nich więcej pożytku niż z biletu na ten film.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)