"Na układy nie ma rady": które skarpety wybrać? [RECENZJA]
Są takie filmy, po których nie należy spodziewać się niczego dobrego. Zwłaszcza jeśli ogląda się w kinie zwiastun i nawet te, w założeniu przecież jedne z najlepszych, sceny wywołują jedynie uczucie zażenowania. Debiut reżyserski Christopha Rurki potwierdza, że na niektóre produkcje nie należy dawać pieniędzy. Od jakiegoś czasu zresztą obecność w obsadzie Michała Milowicza świadczy wyłącznie o tym, że film należy omijać szerokim łukiem. Mało? Dodatkową "rekomendacją” niech będzie to, że "Na układy nie ma rady” zostało napisane przez Piotra Czaję, współscenarzystę "Kac Wawa".
Marek, jak rozumiem, ma być typowym polskim nieudacznikiem, który próbuje osiągnąć sukces. Jednak w pracy mu nie idzie i musi dokładać do interesu, żona marudzi, że chciałaby polecieć na wakacje do ciepłych krajów, a samochód psuje się ciągle. I oto pewnego dnia bohater dostaje szansę: zaprzyjaźniony profesor proponuje mu stanowisko wiceministra w rządzie. Od tej pory perspektywy Marka, przynajmniej pozornie, znacznie się poprawiają. Pozornie, bo szybko okazuje się, że władza rodzi kolejne problemy.
Główna i w zasadzie jedyna cecha Marka jest taka, że to facet stuprocentowo uczciwy i w związku z tym chcący działać na rzecz kraju, a nie własnych interesów. Jak nietrudno się domyślić, nowa sytuacja podda go szeregowi testów. Od prób uwodzenia przez ponętną sekretarkę począwszy, na propozycjach czysto korupcyjnych skończywszy. Twórcy wyraźnie celują w komedię absurdu, której bohater musi mierzyć się z rzeczywistością, do jakiej całkowicie nie pasuje. Problem polega jednak na tym, że gatunek ten wymaga wielkiej wprawy, pomysłowości i energii. Bardzo łatwo jest bowiem przekroczyć granicę, za którą jest już tylko żenada i idiotyzm. Reżyser i scenarzysta filmu "Na układy nie ma rady” przekraczają ją tak dalece, że odkrywają nowe, niezbadane dotąd lądy głupoty. Wydarzenia na ekranie nie mają więc żadnego sensu, większość scen jest niemożliwie przeciągnięta, a napisać o żartach, że są suche, to nie napisać nic.
Zobacz zwiastun komedii "Na układy nie ma rady":
Początkowo, na upartego można by spróbować docenić twórców za pomysł udowodnienia, że bycie przyzwoitym popłaca. Niestety i ta niespecjalnie odkrywcza myśl zostaje pokazana w sposób tak męczący i nudny, że w jej prawdziwość trudno wierzyć. Tym bardziej, że "Na układy nie ma rady” jest produkcją niesamowicie wręcz seksistowską. Tutaj każda postać kobieca dla pieniędzy jest w stanie zrobić wszystko, a definiuje ją wyłącznie to, jak wygląda. Są tu bohaterki, jak asystentka jednego z biznesmenów, których jedynym zadaniem w filmie jest dobrze wyglądać i wodzić na pokuszenie wyzywającym uśmiechem. Na dodatek w pewnym momencie żartuje się tu z molestowania i gwałtów, co już nawet nie jest żałosne, tylko zwyczajnie chamskie i obrzydliwe. A wszystko to w rytm irytującej, nie milknącej niemal na chwilę, muzyczki w tle.
Jedynym zabawnym – i całkowicie niezamierzonym – motywem związanym z filmem "Na układy nie ma rady” jest to, że w zasadzie zawiera autokomentarz. Powtarzającym się wątkiem jest bowiem moment wybierania przez Marka skarpetek: do wyboru ma albo niebieskie, albo czerwone. Cała produkcja jest równie zajmująca i znacząca, co ten dylemat.