Najgorszy polski film wszech czasów? Kandydat jest jeden
Pierwsze miejsce, które "Yyyreek! Kosmiczna nominacja" piastował wśród najgorszych filmów świata w rankingu IMDB – największej i najpopularniejszej bazie filmowej na świecie – to nie lada osiągniecie. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że konkurują tam ze sobą produkcje z całego świata, a oceny przyznają fani kina i dziennikarze z całego globu. Jerzy Gruza raczej nie ma się więc czym chwalić, choć trzeba mu oddać, że tak jak jego wcześniejsze "dzieło" "Gulczas, a jak myślisz", szmirę z bohaterami kolejnej edycji reality show Big Brother kojarzy w Polsce niemal każdy.
Na ekranie znów można było zobaczyć twarze znane z "Big Brother" - między innymi Piotra Gulczyńskiego, Karolinę Pachniewicz, Manuelę Jabłońska czy Ireneusza Grzegorczyka, grającego tytułową rolę, który przez jakiś czas wzbudzał największe zainteresowanie w drugiej edycji show. Grzegorczyk, rolnik ze wsi Koło w gminie Brody, twierdził, że zdecydował się wystąpić w programie, bo był „ukrytą gwiazdą”. Nie udźwignął jednak ciężaru "sławy" i w czasie trwania show trafił na kilka dni do szpitala psychiatrycznego w Tworkach. Był to pierwszy taki przypadek w historii wszystkich reality show na świecie.
-* Irek z domu Wielkiego Brata stał się samozwańczym błaznem współczesnego władcy, czyli masowej publiczności. W swoich błazeńskich strojach wyglądał jak zawodowy wesołek z dużym doświadczeniem w rozśmieszaniu innych. I jak na błazna przystało, przemycał wśród pozornie niezrozumiałych wypowiedzi o kosmitach, którzy robią cośtam, cośtam, nieoczekiwanie trzeźwe, przenikliwe i trafne uwagi na temat współmieszkańców oraz wszechświata* - pisał w swoim felietonie dla "Wprost" Tomasz Raczek. - Jest jasne, że jego psychika nie wytrzymała wielotygodniowego zamknięcia i odcięcia od codziennego, rodzinnego życia. Błazen okazał słabość i sam stał się anegdotą. Irka zabrano z domu nocą i zawieziono do szpitala, w którym to psychikę, nie kości, składa się, aby się zrosła. Przegrał.
Mimo niefortunnych doświadczeń Grzegorczyk chętnie skorzystał z zaproszenia na plan filmowy. - Irek jest bardzo fajnym facetem - mówił w "Nowej Trybunie Opolskiej" Piotr Gulczyński podczas trasy promującej film. - Chociaż ma czasami odbicia, na przykład teraz nie jest z nami w trasie, bo zbiera truskawki.
Równie ciepłych słów nie miał już jednak dla Gruzy i znowu podkreślił, że do udziału w filmie, tak jak wcześniej w "Gulczasie", skusiło go sowite wynagrodzenie. - Film jest taki sobie, nie ma tam nic śmiesznego, bo pan Gruza nie potrafił docenić dowcipów Arka i moich - oznajmił. - W pewnym momencie olałem to, bo ile mogę się kłócić, proponować fajne rzeczy. Po prostu skasowałem siano. A ilość tego siana warta była podporządkowania się reżyserowi.
I tym razem w filmie obok amatorów pojawili się zawodowi aktorzy. Rewiński, tłumacząc, dlaczego przyjął rolę w "Gulczasie", mówił, że zrobił to z sympatii do reżysera. Podobnie tłumaczyli się aktorzy z "Yyyreek!".
Henryk Talar o samym programie wypowiadał się negatywnie. - Nie oglądałem - i oglądać nie mam zamiaru. Ale znając zasady takich programów uważam, że więcej z tego krzywdy - zwłaszcza dla osób, które odpadły - niż pożytku. A widzom zajmuje się jedynie czas: tak, jak guma do żucia zajmuje zęby - komentował.
Pytany, co w takim razie go skłoniło do podpisania kontraktu, mówił: - Fakt, że bardzo szanuję pana Jerzego Gruzę. I gdy mnie poprosił o udział w filmie nie miałem wątpliwości, że odpowiem "tak". Człowiek już taki jest: czasem rezygnuje z jakiegoś, nawet bardzo ważnego, zadania, tylko na rzecz spotkania z kimś bliskim. Dla mnie to było oczywiste: spotkać się z panem Gruzą nawet, jeśli zawodowo mógłbym w tym czasie zrobić coś ciekawszego.
Gruza przyznawał, że nie jest dumny ani z "Gulczasa", ani z "Yyyreek!", ale uważał też, że wykonał powierzone mu zadania najlepiej, jak mógł.
- To był pomysł producenta, który wyłożył na to pieniądze - mówił o powstaniu obu filmów w "Przeglądzie". - Uważam, że wykonałem zamówienie względnie dobrze. „Gulczasa” obejrzało ponad 500 tys. widzów, ludziom się ten film podoba.
Bronił się też przed wieloma zarzutami i uważał, że w "graniu na gustach masowych" nie ma wcale nic złego. –* A kto nie gra na gustach masowych, czyli wielkiej oglądalności? Kto nie chce masowego odbioru? Który reżyser, producent czy redaktor gazety? Na ogół recenzenci nie zrozumieli mojej ironii, tylko uczepili się myśli, że użyłem bohaterów programu „Big Brother” dla kasy* - irytował się. - To bzdura! Ci ludzie zagrali samych siebie, czy inni zrobiliby to lepiej? To co, że są naturszczykami? W „Quo vadis” też zagrała amatorka i w „Panu Tadeuszu”. W polskich filmach gra mnóstwo przypadkowych ludzi. Zresztą ile można patrzeć na grupkę tych samych aktorów, którzy grają w filmach, teatrach, reklamach, prowadzą programy telewizyjne, recytują wiersze itd. Na czym polega wyższość aktorów po szkole teatralnej? Śmieszy mnie to czepianie się, że pojechałem na fali popularności programu telewizyjnego. A czym jest sięganie po lektury szkolne, jeśli nie sięganiem po łatwą popularność? - dodawał.
Tłumaczył się również tym, że ostateczna wersja "Yyyreek" wcale nie przypominała pierwotnego założenia, i bardzo przez to straciła, toteż fakt, że film uważany jest za jednej z najgorszych na świecie, nie jest wcale jego winą. - Robiąc „Gulczasa”, sam nie przypuszczałem, jakie kłopoty będę miał potem, z „Yyyrkiem”. Dystrybutorzy wycinali mi całe sceny, które im się nie podobały, bezwzględnie kastrowali film - mówił.
A jego fani - którzy z nostalgią wspominali "Czterdziestolatka" - bardzo chcieliby mu wierzyć.