Najpierw pomyślał, że to zbyt obrzydliwe, potem: "A może jednak?"
- Nie wiedziałem, gdzie kończę się ja, a zaczyna ona - mówi Michael Shanks, twórca "Together", intymnego body horroru o parze tak zżytej, że zaczyna dzielić nie tylko życie, ale i ciało. W rozmowie z nami opowiada o autobiograficznych wątkach, pracy z hollywoodzkim duetem, powrocie horrorów i o tym, jak Spice Girls uratowały film.
Być tak blisko, by stanowić jedno. Piękne i romantyczne metafory o komunii dusz i dwóch uzupełniających się połówkach Michael Shanks postanowił wziąć dosłownie. W horrorze "Together" przedstawia parę, która nie może bez siebie żyć i to już nie jest górnolotna metafora. Alison Brie i Dave Franco (którzy prywatnie są małżeństwem), grają parę, która wyprowadza się do domku w lesie. Mają za sobą lata związku, myślą o kolejnym kroku. Jedno z nich nie jest jeszcze gotowe, padają pytania o zależność i dominację w relacji. Gdy oboje obserwują przedziwne zmiany, jakie zachodzą w ich ciałach, zaczyna się koszmar.
Byliśmy w grupie dziennikarzy, która na Zoomie rozmawiała z Michaelem Shanksem, reżyserem i scenarzystą "Together".
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Together" zwiastun
Czytałam w jednym z wywiadów, że film jest w pewnym sensie autobiograficzny, która część tej historii jest osobista?
Michael Shanks: Jestem z moją partnerką od prawie 17 lat, a moja grupa przyjaciół składa się z podobnie tragicznie monogamicznych par. To ludzie z bardzo splecionymi życiorysami od młodego wieku. Kiedy pisałem scenariusz, akurat wtedy zamieszkałem z moją partnerką i zaczęły się pojawiać niepokoje, że mamy tych samych przyjaciół, jemy to samo, oddychamy tym samym powietrzem, że nie wiedziałem, gdzie kończę się ja, a zaczyna ona.
Pomyślałem, że to ciekawe wyjście do historii o parze, której życia stają się tak splecione, że nawet fizycznie się zlewają. Widziałem też w swoim życiu pary, pewnie wszyscy widzieliśmy, które są razem bardziej z przyzwyczajenia niż z miłości, ale strach przed utratą drugiej połówki, że rozstanie byłoby jak fizyczne wycięcie części siebie.
To był punkt wyjścia, ale także wiele konkretnych cech postaci Tima, jego bycie starzejącym się artystą z niespełnionymi muzycznymi ambicjami, to wszystko wyszło ode mnie. Część tragicznych wydarzeń z jego życia rodzinnego pochodzi wprost z mojego życia. Nie spodziewałem się, że napiszę coś tak wrażliwego i autobiograficznego, ale im więcej osobistych szczegółów zawierałem w scenariuszu, tym bardziej ożywał i stawał się ciekawszy. Po prostu przestałem się hamować i wszystko spisałem.
Czy ten film wywołał jakieś rozmowy w twoim związku?
O tak. Kiedy powiedziałem mojej partnerce, Louis, o pomyśle na film, odpowiedziała: "Jestem zła, że to piszesz, ale to dobry pomysł, więc pisz". Współpracowaliśmy w trakcie, moja ulubiona scena, w publicznej toalecie, była jej pomysłem. Najpierw pomyślałem: "za obrzydliwe", ale potem: "może jednak?".
Czasem, gdy próbowałem wymyślić scenę kłótni, pytałem ją, "A o co się ostatnio kłóciliśmy, jak mnie wtedy nazwałaś?", i to trafiało do scenariusza. Z drugiej strony, gdy pojawiają się chwile szczerości i wyznań miłości, mogłem po prostu myśleć o tym, jak bardzo ją kocham i co chciałbym jej powiedzieć w najwrażliwszych momentach.
Więc mimo że film dotyczy lęków i niepokojów związanych z relacjami, jest w nim też dużo sentymentalizmu, o tym, że jeśli odrzucisz całą swoją defensywę i spojrzysz na partnera szczerze, to możesz zobaczyć w nim spełnienie marzeń.
Dlaczego zdecydowałeś się na hollywoodzką parę do głównych ról w "Together"?
Praca z Davem Franco i Alison Brie to było spełnienie marzeń. Myślę, że nie moglibyśmy obsadzić w tych rolach pary, która nie jest razem, film był aż tak wymagający emocjonalnie i fizycznie. Oni są ze sobą bardzo swobodni, mają wspólny język i natychmiastową chemię.
Musieli być w stanie wejść na 100 proc. emocji dosłownie od razu i to się udawało. Czasem po emocjonalnej scenie natychmiast kręciliśmy scenę, w której są nadzy przez cały dzień, musieli być wobec siebie bardzo otwarci. Mieliśmy nawet dzień na planie, gdy byli złączeni protezami, jeśli chcieli iść do toalety, musieli to zrobić razem. To coś, czego nie da się wymagać od zwykłych aktorów, ale oni, jako małżeństwo, byli na to gotowi.
Czy pisząc "Together", robiłeś research na temat sekt?
Nie robiłem dużego researchu w tym zakresie. Za to badałem zjawisko, które czasem się zdarza, że umiera współmałżonek, a druga osoba nadal mieszka z jego ciałem, bo nie jest w stanie zaakceptować tej straty. To rzadkie przypadki, ale znalazłem około pół tuzina takich historii. Jedna z nich to historia sprzed stu lat, mężczyzna wykopał ciało swojej żony, zrobił maskę z papier-mâché i zostawił ją w łóżku, pisząc dziwne rzeczy, na przykład że zazdrość Boga odebrała jej doskonałą formę. Wykorzystałem część tego upiornego języka pod koniec filmu.
A jeśli chodzi o wątek sekciarski, to pojawia się w formie nagrania z wesela, więc bardziej niż na badaniu sekt, skupiłem się na stworzeniu dziwnej, lekko przerażającej estetyki weselnych nagrań z lat 90.
Mieliśmy "Substancję", a teraz "Together", wydaje się, że body horror wraca do mainstreamu. Co cię fascynuje w tym gatunku?
W slasherach można uciec przed potworem. Ale jeśli horror pochodzi z twojego wnętrza, z twojego ciała, które cię zdradza, to jest uniwersalne. Wszyscy się starzejemy, mamy dziwną relację z własnym ciałem, które nas w końcu zawiedzie. Jestem legendarnym hipochondrykiem, więc to ze mną rezonuje. Każdy ma ciało, każdy ma z nim problemy. A utrata kontroli nad ciałem to chyba najbliższe prawdziwemu nadprzyrodzonemu horrorowi, jaki możemy przeżyć.
Jak odnosisz się do pojęcia "wyrafinowanego horroru"?
Dla mnie horror zawsze był wyrafinowany. Zawsze istniały świetne horrory. Oczywiście, zdarzały się okresy, gdy ten mainstreamowy horror był bardziej… kiczowaty czy efekciarski, ale wtedy pojawiał się horror niezależny albo pochodzący spoza USA – i to właśnie on był dla mnie zawsze na wysokim poziomie. Uwielbiam ten gatunek.
Myślę, że ten termin był jednak przydatny, bo w latach dwutysięcznych mieliśmy mnóstwo takich dość brutalnych remake’ów, typu "Teksańska masakra piłą mechaniczną" czy "Koszmar z ulicy Wiązów". Mam do nich sentyment, ale myślę, że przez nie część widowni zaczęła kojarzyć horror głównie z rozlewem krwi, czymś okrutnym, bez jakiejkolwiek głębi tematycznej.
Więc nawet jeśli niektórzy mają alergię na to określenie, to uważam, że ono pomogło przywrócić do głównego nurtu taki horror, który wcześniej egzystował raczej na obrzeżach, w kinie niezależnym. Cieszę się, że dziś horror traktowany jest z większym szacunkiem niż wtedy, gdy byłem nastolatkiem.
W ostatniej scenie filmu wybrałeś piosenkę Spice Girls. Uważam, że to bardzo oryginalny wybór. Czy możesz powiedzieć, co ta piosenka dla ciebie znaczy?
Moja relacja ze Spice Girls sięga czasów, gdy byłem dzieckiem w Nowej Zelandii, a moja starsza siostra uwielbiała Spice Girls. Schodziliśmy wtedy do piwnicy, ona wkładała płytę CD i układała w środku pokoju klocki, dzieląc przestrzeń: to twoja połowa do tańczenia, to moja połowa do tańczenia. No i tańczyliśmy. A potem, gdy piosenka się kończyła, oceniała, kto z nas tańczył lepiej. Lepszy tancerz dostawał większy kawałek parkietu.
To jedno z moich pierwszych wspomnień związanych z Spice Girls i z tańcem w ogóle. Kiedy pisałem scenariusz, pomyślałem, że dobrze by było zakończyć film tańcem. Chciałem czegoś romantycznego, ale też trochę ironicznego, i jednocześnie z oczywistą metaforą tego, co dzieje się w filmie. Spice Girls były więc jedynym wyborem.
Dostaliśmy zgodę na użycie tej piosenki w dniu, w którym kręciliśmy tę scenę. Nie mieliśmy żadnej alternatywy, więc gdy tylko zadzwonili z potwierdzeniem, pomyślałem: "Boże, dzięki".
Basia Żelazko, dziennikarka Wirtualnej Polski
Tragiczna historia "Supermana", Christophera Reeve’a, obrzydliwe sceny w horrorze "Together" i nowe perełki w streamingu. O tym w nowym Clickbaicie. Znajdź nas na Spotify, Apple Podcasts, YouTube, w Audiotece czy Open FM. Możesz też posłuchać poniżej: