Nerdy tryumfują! I ty jesteś jednym z nich© Materiały prasowe

Nerdy tryumfują! I ty jesteś jednym z nich

Bartosz Czartoryski
26 kwietnia 2019

Wyszydzani, wyśmiewani, wytykani paluchami. Czytają komiksy, a zamiast iść na szkolną imprezę, wybierają posiedzenie z ukochaną konsolką. Dzisiaj tryumfują. Bo to do nich skierowana jest oferta globalnej popkulturowej machiny. Właśnie rozpoczyna się weekend, jakiego jeszcze nie było w globalnej popkulturze.

Nie bez kozery mówi się o tym, jak po latach wyrzeczeń i upartym trwaniu przy opowieściach o trykociarzach i, dajmy na to, książkach o dzielnych barbarzyńcach, nerdy nareszcie doczekały się docenienia. Bo nastąpiła swoista zmiana warty na najwyższych szczeblach korporacyjnych drabinek. Ludzie, którzy fascynowali się za dzieciaka "Gwiezdnymi wojnami" czy komiksami o Spider-Manie, dorośli, dojrzeli i opanowali kadry kierownicze hollywoodzkich wytwórni oraz największych stacji telewizyjnych.

Kilka najbliższych dni przyniesie nie tylko premierę świeżutkiego odcinka "Avengers", który jak nic będzie najlepiej zarabiającym filmem tego roku, ale również kluczowy, trwający niemal półtorej godziny odcinek "Gry o tron", gdzie rozegra się zapowiadana od paru ładnych lat bitwa. Innymi słowy, spełnia się mokry sen miłośnika fantastyki, tego pryszczatego chłopca stereotypowo wyobrażanego jako okupanta matczynej piwnicy, którym poprzednie stulecie pomiatało.

Lecz to niezupełnie tak wygląda, a prawda jest bardziej złożona, gdyż, to nie nerdy opanowały świat. To świat odebrał im wyjątkowość.

Obraz
© Getty Images

Popcorn, nie popkultura

Zdaję sobie sprawę, że to cokolwiek kontrowersyjna opinia, bo przecież Marvel Studios ma, zresztą całkiem zasłużenie, rangę niekwestionowanego fenomenu, a na horyzoncie już czekają następne duże seriale oparte na fantastycznych cyklach powieściowych, jak chociażby kolejne adaptacje Tolkiena czy Philipa Pullmana. Ale to poniekąd sytuacja analogiczna do tej, kiedy lubiany przez nas garażowy zespół nagle zapełnia stadiony. Niby fajnie, że chłopaki odniosły sukces, ale muzyka jakby smakowała lepiej, gdy nie znał ich nikt poza tobą i paroma kumplami. Marvel Studios z kolei otworzyło skarbiec wiedzy tajemnej i udostępniło gromadzone dziesiątkami lat historie ogółowi zainteresowanemu nie komiksem per se, lecz spektakularnym blockbusterem.

Oczywiście nie da się przecenić roli publiki bazowej, którą stanowili miłośnicy wydawanych drukiem przygód trykociarzy, lecz dawno już Kapitan Ameryka czy Iron Man przebili magiczną barierę tak zwanego fandomu i stali się dobrem ogólnokulturowym. I pozostaje nerdom jedynie prychać pod nosem, gdy ktoś wychodzi z seansu na napisach końcowych, nadal nieświadomy, że czeka na niego jeszcze jedna scena. Albo o to, co gorsza, niedbający. Bo to żadne odkrycie, że chodzi się do kina na kolejnego "Marvela" nie z miłości do popkultury, ale żeby mieć przy czym przegryźć popcorn.

Obraz
© Materiały prasowe

To nie o to chodzi

Choć powyższe stwierdzenie może wydać się obrazoburcze, nie ma się co oburzać. Faktem jest, że finansowe szczyty zdobywane przez kolejne filmy z Marvel Cinematic Universe nie przekładają się na masowe zainteresowanie komiksami (nie licząc może stale rosnących cen za kolekcjonerskie zeszyty, do których fabułami nawiązują filmy studia). Ba, te sprzedają się od lat co najwyżej średnio.

Rzecz jasna, aby być nerdem, nie trzeba pochłaniać wszystkiego, co oferuje rynek, kupować zabawek i nosić koszulek z logiem Supermana, co byłoby skądinąd niezdrowe. Da się też być fanem takiego Hulka nie przeczytawszy żadnego komiksu z jego udziałem, ale i tak nie o to w tym wszystkim chodzi: nie o bycie "fanem" i o bycie "casualem", czyli "fanem niedzielnym".

Sam jestem człowiekiem, którego nigdy nie interesowały książki George'a R. R. Martina, a na każdy odcinek "Gry o tron" czekam z wypiekami na twarzy. Studia filmowe i stacje telewizyjne nie mogą sobie pozwolić na respektowanie powyższego podziału i kierowanie swoich produkcji za grube miliony tylko do konkretnej, zawężonej grupy. Mamy przecież do czynienia z medialnymi gigantami nastawionymi na zysk.

Obraz
© Materiały prasowe

I choć Kevin Feige, szef Marvel Studios, to zdecydowanie pasjonat, gdyby produkowane przez niego filmy nie zarabiały fortuny, ale tylko odrobinkę mniej, całemu MCU szybciutko ukręcono by łeb. Podstawą działania każdej korporacji jest żądza zysku i ośmielę się powiedzieć, że to nie tak, że nagle we wszystkich obudził się nerd i pokochaliśmy superbohaterszczyznę. To Hollywood podyktowało nam, co mamy oglądać.

Kinowy serial

Nie sposób nie przyklasnąć Marvel Studios, które mistrzowsko rozegrało tę całą kinematograficzną partyjkę, bo od dekady firma urabiała publikę, wychowując ją sobie. Zauważmy, że kto poszedł do kina na pierwszego "Iron Mana" jako dziesięciolatek, dzisiaj jest dorosłym facetem. I nie odmówi sobie nagle kolejnego biletu, bo to przecież jak obejrzeć serial do połowy sezonu albo porzucić książkę bez znajomości zakończenia.

Niby "Avengers: Koniec gry" oferuje punkt kulminacyjny, po którego poznaniu moglibyśmy już do kina nie powrócić, ale kto się na to zdecyduje? I, co ważniejsze, po co? Bo przecież przeżycia oferowane przez owe filmy są najzupełniej autentyczne bez względu na to, czy zna się komiksy, czy nie. MCU dzięki korporacyjnej wytrwałości i zamaszystej wizji, za którą stoi Feige, stało się dobrem wspólnym, autonomicznym i niezależnym od medium źródłowego.

Obraz
© Youtube.com

Potrafię sobie wyobrazić przyszłość, gdzie nie będzie się już opłacało wydawać serii ze Strażnikami Galaktyki, ale produkować filmy – jak najbardziej. I nie da się rozpatrywać tego w kategoriach dobre/złe. Szczególnie, że MCU udało się to, czego nigdy nie udało się rzeczonym komiksom, a mianowicie zbudowało globalne poczucie wspólnotowości oparte na swoistym doświadczeniu pokoleniowym, którego, czy tego chcemy, czy nie, dostarcza Marvel. I nie tylko Marvel, ale nie ma chyba dzisiaj silniejszej marki (może poza "Gwiezdnymi wojnami), której oddziaływanie sięgałoby tak daleko, dlatego traktuje ją jako przykład reprezentatywny.

Wszystko dla wszystkich

Niemalże już zmitologizowanego zwycięstwa uciśnionego nerda dopatrywałbym się w tym, że nareszcie wszyscy ci superbohaterowie, lochy i smoki nie dzielą, ale łączą. Stworzono przestrzeń wspólną i dla tych, którzy potrafią wyrecytować z pamięci biografię każdego Kapitana Ameryki (tak, było ich kilku), i dla tych, którzy na "Avengers" wybiorą się dlatego, bo akurat nie grają jeszcze nowego odcinka "Transformers".

Niektóre podziały nadal są nie do pokonania, a internauci licytują się podczas żarliwych dyskusji, kto jest oddanym fanem, bo wyłapał, oglądając zwiastun nadchodzącego filmu, nie sto, tylko tysiąc nawiązań. Innym przylepi się z kolei etykietkę pozera, lecz podobne zachowania swojego czasu obserwowaliśmy i pod osiedlowym trzepakiem, tyle że wtedy nerdem być nie wypadało. Oferta kinowa i serialowa, nawet jeśli bazuje na komiksach, grach czy literaturze fantastycznej, czyli mediami mniej lub bardziej słusznie kojarzonymi z fandomem, nie jest przeznaczona tylko dla wybranego grona.

Obraz
© Instagram.com

Zresztą wydaje się, że dzisiaj utożsamianie tego czy owego z nerdami to myślenie wsteczne, bo przecież branża gier wyceniana jest dwukrotnie wyżej niż przemysł filmowy, komiksy doczekały się arcydzieł literackich, których nie wstydzi się wychwalać "Time", a przymiotnik "fantasy" dawno przestał być obciachowy. Wszystko należy do wszystkich. Ale nic w tym złego, bo dzielenie się kawałkiem swojej rzeczywistości z milionami na całym świecie daje ogromną satysfakcję.

Czas nerdów

Sam pamiętam, jak po obejrzeniu "Iron Mana" miałem ochotę zaczepiać na ulicy ludzi i uradowany krzyczeć im prosto w twarz, że się da. Że można nakręcić dobre kino komiksowe za duże pieniądze i nie musi to być kolejny film z Batmanem. Dzisiaj to żadna nowina, raczej truizm. Jeśli to nie świadczy o tryumfie nerda, to chyba nic nie zaświadczy.

Oddając swój prywatny wycinek popkulturowego życia innym, nerdy odniosły zwycięstwo poprzez asymilację. Nareszcie każdy zna Kapitan Marvel czy Czarną Panterę. I nie ma się co obruszać, że wszyscy jesteśmy dobrowolnymi niewolnikami ogromnej machiny produkującej taśmowo popkulturę, bo pod żadnym panem nie było nam aż tak dobrze. Oby tylko nerdy, przy całym tym zachwycie swoim dziełem, nie zapomnieli o tym, co ma im do zaoferowania cała reszta świata.

Zobacz: Jak zmieniali się bohaterowie "Gry o tron" HBO

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (38)