Lubię, kiedy reżyser nie ściemnia i od samego początku jest ze mną szczery. Tak właśnie jest w przypadku „Piekielnej zemsty”. W pierwszej scenie widzimy fatalnie wygenerowane komputerowo piekło, a chwilę później Nicolasa „Cocker spaniela” Cage’a, który nawet nie udaje, że gra. Uf, wszystko jest na swoim miejscu.
Czy można spodziewać się czegoś dobrego po historii o uciekinierze z piekła, który przybywa na Ziemię z zamiarem uratowania swojej wnuczki z rąk satanistów, przy okazji paląc gumę i mordując każdego w zasięgu wzroku? Zadziwiające, ale okazuje się, że „Piekielna zemsta” nie jest tak koszmarna, jakby mogło się to wydawać.
Twórcy nie ukrywają, jakie kino mieli zamiar zrobić. A chodziło im wyłącznie o szybką jazdę, strzelanie, eksplozje i zgrabną pupę Amber Heard. Autorzy otwarcie nawiązują do kina klasy „B”, a wątlutka fabuła, przywodząca na myśl lata 70. i tytuły pokroju „Race with the Devil” czy „Zoltan, Hound of Dracula”, schodzi na dalszy plan.
„Piekielną zemstę” należy traktować w kategorii bajki dla dużych chłopców - jako samcza rozrywka obraz sprawdza się wyśmienicie. Poza tym, jak na produkcję mainstreamową, film Lussiera jest naprawdę śmiały – trup ściele się gęsto, krew sika, ci źli tracą kończyny, te dobre pokazują „bufet”. A wszystko nakręcone z ostentacyjnym przymrużeniem oka.
Cały film Patricka Lussiera można podsumować właściwie jedną sceną. W pewnym momencie bohater zabawia się z pewną panią, obala whiskacza, pali cygaro i rozprawia się z bandą małomiasteczkowych satanistów… jednocześnie. Niewiarygodne? Aktor w ciągu ostatnich kilku lat grał w większych gniotach, bo przecież, z konsekwencją godną Leona Niemczyka, przyjmował każdą rolę. Jednak tym razem jest odrobinę inaczej niż zwykle. Oglądając ekranowe wyczyny Cage’a widać, że aktor ma ogromny dystans – zarówno do siebie, jak i swojej postaci. Cóż, po latach chałtur, chyba nareszcie nadszedł czas pogodzenia się ze spadkiem do piątej ligi. Niemniej „Drive Angry” pokazuje, że ten upadek nie musi być aż tak bolesny.