"Obcy: Przymierze": między filozoficznym zacięciem a trzymającym w napięciu kinem akcji [RECENZJA]
Grający na flecie Michael Fassbender, cytaty z jednego z największych angielskich poetów oraz dramaturgów lorda Byrona, w głośnikach Richard Wagner, a obok tego zachęta do uprawiania jogi i zgubne skutki słuchania muzyki country. Tak w największym skrócie można by streścić film, na który czekali wszyscy miłośnicy sagi zapoczątkowanej w 1979 roku przez brytyjskiego reżysera Ridleya Scotta. "Obcy: Przymierze", będący niejako kontynuacją zrealizowanego przed pięcioma laty "Prometeusza", zawieszony jest między filozoficznym zacięciem a trzymającym w napięciu kinem akcji. Choć momentami nieco naiwnym i przesadzonym.
Niektórym scenom w istocie bliżej do "Gwiezdnych wojen", a części załogi statku osadniczego "Przymierze" do rycerzy Jedi niż zwykłych śmiertelników. Prawa fizyki specjalnie ich się nie imają, a i w jednym momencie, jak na komendę zapominają o starannie przestrzeganych wcześniej procedurach oraz zasadach bezpieczeństwa. Nic tego nie zapowiada, bo pierwsza część filmu ma zdecydowanie więcej wspólnego z science niż fiction. Od otwierającej "Obcego…" sceny rozmowy pomiędzy androidem Walterem (bardzo dobry Michael Fassbender)
a jego kreatorem (Guy Pearce)
po pierwszą część kosmicznej wyprawy. Celem jest odległa planeta, starannie wyselekcjonowana do tego, by w niedługim czasie stała się ziemską kolonią. Stąd nietypowy ładunek "Przymierza", na który w dużej mierze składają się zahibernowani przyszli osadnicy i ludzkie embriony. Pech chciał, że niefortunne okoliczności oraz zasłyszany gdzieś w kosmicznej otchłani przebój country, sprawiły że załoga decyduje się zboczyć z kursu. Szczęścia szukając znacznie bliżej, niż - jak pierwotnie zakładano - na planecie odległej o dobrych kilka lat lotu.
Z chwilą wylądowania na obcej ziemi film Scotta zamienia się w rasowe kino przygodowe, oszałamiając kolejnymi pięknymi krajobrazami. Do czego rękę przyłożyli: polski operator, nota bene stały współpracownik brytyjskiego reżysera, Dariusz Wolski, scenograf Chris Seagers oraz specjalista od efektów specjalnych Neil Corbould. To też moment, w którym znacznie pewniej poczują się ci, mający w pamięci wspomnianego już "Prometeusza". Nagle bowiem jasne będzie, jaki los spotkał Elizabeth Shaw i co stało się z Davidem. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby dla wielu widzów właśnie te sceny zaważyły na końcowej ocenie nowego "Obcego". Dla jednych będą one stanowiły pomost pomiędzy prequelem a kultowym filmem z 1979 roku, innym mogą wydać się trochę niezrozumiałe.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że "Obcy: Przymierze" bazuje na sentymentach. To bliźniacza sytuacja do "Łotra 1." i jego związków z kultową trylogią "Gwiezdnych wojen". Sporo tu nawiązań do klasyki, także w inscenizacji, w podobny sposób budowane jest też napięcie. Brakuje tylko kota, ale nic straconego, bo Ridley Scott odgraża się, że w planach ma już kolejne części. Patrząc na popularność serii, doprawdy trudno mu się dziwić.